Słońce już ostatnich kresów nieba dochodziło,
Mniej silnie, ale szerzej niż w dnie świeciło,
- Ty, – tracił w bok kolegę jeden ze strażników – a jakby mu tak w mordę dobrze przywalił, to myślisz, że wreszcie dałby przewodników, miast nas tu po próżnicy trzymać? Toć już pół dnia żeśmy zmarnowali.
Całe zaczerwienione, jak zdrowe oblicze
Gospodarza, gdy prace skończywszy rolnicze
Na spoczynek powraca; już krąg promienisty
Spuszcza się na wierzch boru i już pomrok mglisty.
Napełniając wierzchołki i gałęzie drzewa,
Cały las wiąże w jedno i jakoby zlewa;
- Stul pysk, barani łbie – syknął dziesiętnik. – Toż chyba to ktoś znaczny być musi.
- A czemuż to? – cicho spytał skarcony.
- Toć gdyby nie był to ktoś znaczny, to by go komendantem posterunku nie zrobili, bo gorszy on głupi niż, nie przymierzając, końskie podogonie.
I bór czernił się na kształt ogromnego gmachu,
Słońce nad nim czerwone jak pożar na dachu;
Wtem zapadło do głębi; jeszcze przez konary
Błysnęło jako świeca przez okiennic szpary,
I zgasło.
Baen Murchach, który dotąd pozwalał „prowadzić negocjacje” dowódcy Straży odezwał się cicho: - Noc już zapada, więc i tak już dzisiaj nigdzie nie pojedziemy. Rozbijcie obóz koło strażnicy, a jutro ze słońcem ruszymy dalej, z eskortą lub bez niej. Tylko więźniów dobrze pilnujcie.
Następnie zwrócił się do komendanta strażnicy: - Słyszeliście, co powiedziałem. Jeśli ludzi jakowyś dać zamierzacie, to niech będą gotowi, bo o świcie ruszamy dalej. A jak porady potrzebujecie, to macie całą noc na wysłanie gońca do Waszego przełożonego.
Następnego dnia na długo jeszcze przed świtem w obozie poselstwa rozpoczął się poranny ruch. Żołnierze poili i siodłali konie, inni przygotowywali poranny posiłek, jeszcze inni zwijali obozowisko. Dokładnie w chwili, gdy na niebie pojawiło się słońce Wielki Kapłan odmówił tradycyjne modlitwy rozpoczynające dzień i wszyscy dosiedli koni. Woźnice ujęli lejce…