Harrowport, jako jedno z największych miast Cytadeli oraz jeden z najważniejszych portów świata dorobił się przez wieki monumentalnej zabudowy. Miasto obrastało zatokę opadającymi i wznoszącymi się drogami oraz kamienicami - z lotu ptaka zapewne przypominało cywilizacyjny mech na skale. Większość budynków, które mijali - nim opuścili "granicę dobrobytu" - pamiętała całe wieki. Mimo tego ich stan był zgoła dobry i dopiero kryzys zarazy doprowadził do przypadków znaczniejszego zaniedbania. Niektóre z tych ważniejszych - parę budynków administracyjnych oraz imponujący teatr - prezentowały architekturę starożytną; bielszą i potężniejszą, bardziej surową i o gładszych powierzchniach. Pochodziły z czasów, gdy wciąż w świadomości tkwiło uderzenie skały z nieba i unicestwienie Serpenckiego Imperium. Jego wpływ niewątpliwie zapisał się w tych monumentach.
Jakże zaskoczeni ironią losu musieliby być jednak przodkowie morskich klanów, gdyby wiedzieli co - na długo po ich tragedii - spotka w przyszłości resztę świata.
Dopóki zostawali w centrum było dość spokojnie. Minęli wielu żołnierzy, ale gdy tylko na horyzoncie pojawiały się raz po raz strzeliste wieże katedry otoczenie stawało się mniej... opanowane. Nie można było się temu dziwić. Władzom miasta i armii nie starczało sił na utrzymanie tej rozległej metropolii w ryzach; dawało to doskonały obraz tego, co działo się w całej Cytadeli. Potężna machina wojenna i administracyjna skupiała się na ekspansyjnej polityce - nie martwiąc się o bezpieczeństwo mieszkańców ze względu na całkowitą hegemonię w okolicy. W przypadku jakiejkolwiek wojny to Cytadela miała atakować, nie odwrotnie. Teraz nagle okazało się że w tym ogromnym kraju nie ma komu pilnować porządku, bo większość sił oraz środków szła na ekspansję wpływów. Trzeba było wywrócić całą politykę do góry nogami żeby w ogóle nie doszło do rozpadu tego kolosa na glinianych nogach. Tym samym też do głosu zaczęli dochodzić rojaliści wraz z Inkwizycją.
Nawet to jednak nie mogło wystarczyć, by opanować falę niepokoju oraz nędzy. Różne stopnie anarchii były nieuniknione - a już na pewno w tak zaludnionych miastach. Sama zaraza jako choroba była tylko jednym z problemów.
Jeszcze przed katedrą gwar tłumów przestał brzmieć wesoło.
- Widziałem, widziałem boga - wył człowiek leżący na czterech skrzynkach i patrzący na nich z góry. Powieki miał jakby wydrapane do krwi, a mimo tego wbijał nieugięty wzrok prosto w oczy idącego Wasyla. - ...widziałem boga i on nas opuścił.
Kilku innych bezdomnych kiwało się w przód i tył, koczując u stóp tego skrzynkowego tronu. Parę metrów dalej ktoś jednak nadal sprzedawał zwykłe jabłka i dało się wyczuć ich zapach. Do slumsów było więc jeszcze daleko.
Aleja prowadząca do katedry stanowiła jednocześnie rynek, a jej szerokość pozwalała stwierdzić że było tu względnie bezpiecznie. Po okolicy nadal krzątali się strażnicy - byli jednak znacznie mniej liczni. Iwan mógł uznać że to tutaj był ostatni odcinek strefy komfortu, kończący się w cieniu kościelnego monumentu.
Katedra Antychymiusza była strzelistym, gotyckim przybytkiem ogromnych rozmiarów, rzeczywiście jednak nie było to nic czego wcześniej widzieli. Być może bardziej imponująco prezentowała by się, gdyby jej prawa strona nie była nadgryziona przez cały poziom naprawczych rusztowań - na których zresztą od dawna nikt chyba nie pracował.
Jakość zabudowań od tego momentu poczęła znacznie spadać, zupełnie jakby przekroczyli jakąś nieoznaczoną granicę. Coraz więcej nędzarzy wylęgało się po bokach bruku, coraz mniej przychylne spojrzenia posyłali im mijani mieszczanie. Widzieli dalej może dwóch strażników i na tym koniec. Oto zaczęła się jakaś społeczna jama, w której nawet słońce świeciło słabiej. Czwórka bogato uzbrojonych wędrowców nie mogła umknąć tutaj niczyjej uwadze. Oczywiście życie nadal tu się toczyło - napotkali tawerny z otwartymi szeroko drzwiami, jakieś skromne stragany, grupki innych najemników czy handlarzy - ale to nie ono było tu gospodarzem.
Z kolejnymi przecznicami przybywało więcej zbitych grup biedaków, czasem doglądanych przez równie nędznych mnichów. Wędrowcy dostrzegali też znaczą ilość indywiduów między samymi budynkami i w ciasnych alejkach. Było oczywiste, że siedzą w nich ciemne typy najróżniejszego sortu które ich obserwują. Obraz biedaków i chorych był raczej jak piana przykrywająca toń ścieku. Zasadzkę można było urządzić tutaj co dziesięć metrów.
Dalej powietrze zaczęły wypełniać wszędobylskie wrzaski, kłótnie i potępieńcze jęki; w nozdrza oprócz standardowych atrakcji slumsu wkradały się powiewy spalenizny. Zdezelowane kamienice ustępowały nieco miejsca otwartym i równie zdezelowanym podwórkom, a żebracy poczęli już natarczywie odzywać się do wędrowców. Nie stronili przed rzucaniem się do ich stóp, obrażaniem bądź błagalną czcią. W tle rozbrzmiewały najdziwniejsze skrzeki i pozornie bezsensowne zdania, jakby bąble pękające z pluskiem we wrzącym tyglu. Ludzie darli się na siebie, wyli o zagładzie, przeklinali boga, bełkotali coś o równie często o piekle jak o alkoholu. Czasem ktoś opętańczo się śmiał, a ktoś inny zwoływał do siebie w celu zdobycia "towaru".
Jakaś młodsza kobieta w łachmanach rzuciła się wyjątkowo zaciekle do nóg Thomasa, czepiając się ich z zaskakującą siłą. Zdawała się wyrosnąć dosłownie znikąd, ale w otoczeniu pełnym koczujących żebraków nie było to trudną sztuką.
- Panie, błagam, panie zbrojny... dom, dom mi palą z dziećmi... pomóżcie, nikogo nie ma zawołać...
I rzeczywiście, gdzieś z głębi bocznej alejki dobiegał łomot i trzaski demolowanego mieszkania. Grupa ludzi podkładała okropnie kopcący ogień pod mierne domostwo, wywołując przy tym potworne wrzaski jakiegoś dziecka. Ciężko było stwierdzić czy był to tylko płacz czy agonia.
- ...tutaj jest! - zawołał ktoś wybiegający na ulicę z innej strony. Dwóch zakapturzonych typów zaczęło zbliżać się w ich kierunku, niczym psy zwabione lękliwym skomleniem kobiety.