To tu żyła Martha Zalman, wiodąca zwyczajne życie w portowej karczmie. I tak jak setki tysięcy innych zwyczajnych żyć na świecie - także to zostało zburzone przez zarazę. Martha przypuszczała tak jak wielu mieszkańców, że wszystko zaczęło się z jakimś przybyciem nieszczęsnego statku do tutejszego, południowego portu, poprzez szczury czy coś takiego. Statek miał załatwić swoje sprawy, odpłynąć i zostawić Stockton z niemiłą niespodzianką.
Prawda była jednak zgoła inna, i choć faktycznie pojawienie się zarazy miało związek z przybyciem pewnego okrętu, to wszystko było o wiele poważniejsze. Takich plotek jednak nie zdołała dosłyszeć kiedy jeszcze było to możliwe. A teraz wszak pozostały jej tylko ciche pomrukiwania i jęki umarłych na górze, które stopniowy cichły i cichły, jakby trupy poczęły nużyć się i drzemać...
Do czasu, gdy przyszedł dzień, w którym definytywnie coś zaczęło krzątać się koło karczmy i obudziło zwłoki. Wkrótce usłyszała ich znużone stęknięcia, powolne wstawania, znajomy, koślawy tupot i skrzypienie desek, a w końcu - strzał z zewnątrz, trzask, łupnięcie drzwi wejściowych, kolejne uderzenia w drewno i szaleńczy tumult martwych stóp, gdy umarli masowo wybiegli na zewnątrz.
I nie wrócili. Już od dłuższego czasu. Kobieta znała odgłosy, jakie wydawali i brzmienie ich kroków po karczmennej podłodze, więc nie miała wątpliwości, że budynek jest teraz pusty. Martwe kroki, jakieś krzyki - czyżby ludzkie? Wszystko to stopniowo cichło, by teraz już całkiem zniknąć.
Ludzie w obliczu zarazy reagowali różnie. Myśliciele mawiali, że w takich sytuacjach i takich czasach - objawia się prawdziwa natura każdej osoby. Że w obliczu zagłady z każdego wychodzi to co najgorsze, lub to co najlepsze. Jedni byli zwolennikami teorii, że to czasy ucieleśniające ludzką podłość i marność, czasy śmierci i strachu, a inni - że to czasy bohaterów i poświęceń, jeszcze inni że to dni odsiewu słabych.
Ci ludzie, z którymi musiał się zetknąć gdy to wszystko się zaczęło, najwyraźniej należali do kategorii podłości i marności. Nie myśląc rozsądnie i nie siląc się na rozumienie, uznali całą jego rodzinę za zarażoną i bez zastanowienia wydali wyrok także i na niego. Marni wobec tego co nieznane, silni w grupie i podążający za bezmyślnym instynktem tłumu. Jedną pocieszającą rzeczą mogła być myśl, że i oni wkrótce po jego ucieczce zapewne zdechli w męczarniach. Ale musieli mieć miny.
Wiatry przywiały Thomasa Marrowa w to miejsce. Trzeba przyznać, ze były to wichry burzliwe, surowe i gwałtowne. Czasy zarazy nie oznaczały tylko choroby, stosów i żywych trupów, ale także ogólny chaos na świecie, kryzysy gospodarcze, polityczne i - rzecz najważniejszą - zwiększenie śmiałości i aktywności piratów. Gdy państwa trudziły się z opanowaniem galopującej choroby nie mogły już poświęcić im tyle uwagi, przynajmniej na początku. To wystarczyło by na niektórych wodach zapanowała niemal anarchia. Także liczebność piratów, korsarzy i band najemników zaczęła się powiększać w tych warunkach; również za sprawą zastępów wygnańców, bezobjawowych nosicieli i wyrzutków bez niczego do stracenia. I pechowców. Żeby żyć, trzeba na czymś płynąć i coś jeść, a z honoru nie ugotuje się zupy...
Ostatnia "kompania" doprowadziła go tutaj. Nie łączyła go już z nią nic, był to w sumie tylko przystanek do rozejścia się w swoje strony. Nie było tu już nic do dodania - tamci odpłynęli po uzupełnieniu zapasów gdzieś na południe, pod tropikalne archipelagi, a on mógł odpocząć i rozejrzeć się za następnym przystankiem i transportem. Przez kilka dni wszystko było w porządku, aż w końcu zjawili się oni. Bo przecież musieli kiedyś zjawić się cholerni piraci, prawda?
Pamiętał wyraźnie dzień, w którym przybyli. Wędrował wtedy do mniejszego, południowego portu po wizycie w miasteczku. Ludzie w porcie mówili, że nocą, na północy wyspy, na dzikim wybrzeżu wylądował - a właściwie prawie rozwalił się - jakiś ogromny, ciemny okręt. Nikt nie traktował tego jak poważnej groźby zagrożenia. Przecież żadni tępi piraci nie podnieśli by ręki na włości Czerwonych Magnatów?
Najwyraźniej już wtedy Magnaci spisali te okolice na straty w obliczu zarazy, widocznie wiedząc więcej niż przeciętni obywatele... Pod osłoną nocy mogli dotrzeć gdziekolwiek, a teraz Thomas już wiedział, że działali bardzo szybko. Spieszyło im się. Oni przed kimś uciekali i przywiało ich to tutaj. I to oni przynieśli tu zarazę. Ci kretyni nawet o niej pewnie zbyt wiele nie wiedzieli...
Sądzono, że zdołali chować się w lasach jakiś tydzień, nim w końcu zidentyfikowano problem, ale już wtedy było za późno. Ograbili parę odległych, rybackich chat, by pewnie nie zdechnąć z głodu, a w tym samym czasie zaraza, którą przynieśli, już się rozpoczęła. Rozprzestrzeniła się gwałtowniej niż wieść o tym, do kogo należał okręt, który wylądował nocą. A przecież co głupsi z mieszkańców widząc pusty okręt pozbawiony oznaczeń i flag zaczęła go przeszukiwać, rozkradać i zabierać jakieś drobnostki... a wśród nich musiały być jakieś części zapasów, a między skrzyniami musiało też siedzieć kilka szczurów, prawda? Nie wiadomo co ułatwiło działanie zarazie, ludzka nieostrożność czy zrządzenie losu.
Thomas miał nieszczęście zostać zaskoczonym przez piratów, gdy cały chaos dopiero się rozpalał. Jedni ludzie mówili o zarazie, inni im nie wierzyli, inni mówili jeszcze coś innego. Wrogowie napadli na portową karczmę akurat wtedy, gdy on się tam stołował. Co ciekawe, nikogo - przynajmniej wtedy - nie zabijali; widząc, że tylko porucznik wyglądał na kogoś groźnego, wymierzyli w niego pistolety i kazali się nie ruszać, podczas gdy któryś otoczył stoły, zaszedł go od tyłu i zdzielił w potylicę, ogłuszając. Trzeba było przyznać, że działali szybko i sprawnie, a że było ich ponad dwudziestu, niewiele mógł zrobić. Wyglądali na bardzo przejętych, śmiertelnie poważnych i Thomasowi wydawało się nawet, że któryś z nich przyglądał mu się tak, jakby go rozpoznawał. Może w przeszłości miał na pieńku z flotą Cytadeli i zobaczył w nim byłego żołnierza? Może stwierdził, że porucznik jest warty bycia zakładnikiem czy coś takiego... ale to nie miało teraz znaczenia.
Najprawdopodobniej gdy już został ogłuszony, zawlekli go do którejś z chat w porcie, zamknęli w niej "na potem" i przystąpili do grabieży. Najprawdopodobniej. Bo gdy już się obudził, to nigdzie nie było piratów, ani nikogo innego. Za oknem wiał ponury wiatr, a na opustoszałych uliczkach małego portu przewracały się roztrzaskane przedmioty.
Cholernie bolała go głowa, a na potylicy miał potężny strup. Chyba przesadzili. Był też przeraźliwie głodny i spragniony; czuł się tak, jakby spał chyba ze dwa dni. Wszystko było głośne i bolesne niczym na kacu.
Bez problemu usłyszał więc szuranie daleko za chatą. Gdy tylko uchylił drzwi, by chociaż przez nie rzucić okiem zobaczył coś, co postawiło go na nogi - w oddali port opuszczały ciemne sylwetki poruszające się koślawo i dziwacznie. Jedna chyba dostała czymś w głowę i naglę się przewróciła, ale inne kontynuowały marsz, coraz bardziej znikając z pola widzenia.
Teraz przypomniał sobie, że to właśnie jakieś hałasy go obudziły i były to hałasy wielce zbliżone do tych, które sam nieraz miał nieprzyjemność wywoływać podczas swoich potyczek z umarłymi.