Opowiadanie Sci-Fi (wypracowanie na polski, więc średnie)

Wszyscy mają mambę... mam i ja!
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Slavik
Posty: 42
Rejestracja: 2013-03-01, 16:00

Opowiadanie Sci-Fi (wypracowanie na polski, więc średnie)

Post autor: Slavik »

Postanowiłem w końcu pokazać komuś - poza szkolną polonistką - moje opowiadanie, które napisałem kiedyś w ramach zadania domowego. Okazało się być tak zajebiste, że przez trzy dni byłem osądzany o plagiat i nazywany "bezczelnym" za to, że nie chcę się przyznać xD Do dzisiaj zresztą zdaje mi się, że nauczycielka nie wierzy bym był autorem.

"To mały krok dla człowieka…"
Ameryka jest potęgą. Pierwszy człowiek, który postawił stopę na Księżycu był Amerykaninem. Teraz, na początku lat trzydziestych dwudziestego pierwszego wieku, trzech amerykańskich astronautów zbliżało się w stronę Marsa. Czerwona Planeta, której nazwa pochodzi od rzymskiego boga wojny, fascynująca, będąca od zawsze inspiracją dla twórców fantastyki naukowej. Dotychczas lądowały na niej tylko sondy bezzałogowe, drogie zabawki sterowane z Ziemi. Nie dziwi więc, że informacja o załogowej wyprawie znalazła się na pierwszych stronach gazet.
Najstarszym astronautą, który był kimś w rodzaju dowódcy tej wyprawy, był George. Po prostu George, nikt nie zwracał się tu do nikogo nazwiskiem. Stał przed dużym oknem z grubego szkła i patrzył w przestrzeń. Ta czerń, bezkresna czerń. Jedyne światło pochodziło z odległych gwiazd. Jako astronauta, George znał się na astronomii i ogólnej budowie kosmosu. Wiedział, że całe to światło pokonywało przestrzeń latami, dziesiątkami lat, nawet tysiącami, by tu dotrzeć. Kosmos wydawał się taki cichy, spokojny, wręcz przyjazny. Naprawdę jednak George'a czasem niepokoiło, że tylko grube szkło okna chroni go przed dekompresją. Uczyli go jakie skutki wywołuje różnica ciśnienia wewnątrz ciała i na zewnątrz. Mózg zaczyna wypływać uszami i nosem, krew gotuje się w żyłach. To musi być bardzo nieprzyjemne…
George otrząsnął się z ponurych przemyśleń. Nic takiego nie może się przecież zdarzyć. Ta szyba jest w stanie wytrzymać znacznie cięższe warunki niż panujące tutaj. W końcu wyprawa kosztowała niewyobrażalne pieniądze, więc każdy przy zdrowych zmysłach zatroszczyłby się o to, by dotarła do celu. Nagle George poczuł, że ktoś dotyka go w ramię. Obrócił się i zobaczył przed sobą Johna, jednego z dwóch pozostałych uczestników wyprawy. Był to człowiek raczej niewysoki, z czarnymi, krótko przyciętymi włosami i dużymi, brązowymi oczami, które z ciekawością oglądały świat, starając się wyłapać i przeanalizować każdy jego szczegół.
– Na Ziemi minął właśnie sto pięćdziesiąty drugi dzień od naszego startu. Za jakieś dwa tygodnie powinniśmy lądować – powiedział John z lekkim uśmieszkiem.
George także się uśmiechnął. Sto pięćdziesiąt dwa dni spędzone w przestrzeni kosmicznej. Sto pięćdziesiąt dwa dni bez widzenia rodziny, znajomych, własnego domu i wszystkiego tego, co się na Ziemi kochało. Tak długo przebywali na pokładzie, nie znajdowali się w polu grawitacyjnym żadnej planety, nie chodzili po powierzchni żadnego globu, a oto niedługo wylądują tam, gdzie żaden człowiek jeszcze nie lądował. Spędzą tam jakiś czas, potem znowu czeka ich niemal półroczna podróż. Dopiero wtedy wrócą do wszystkiego, co kochali.
George znowu spojrzał przez okno. Znajdowało się w bocznej części statku, musiał więc przycisnąć głowę do szkła i dziwacznie się przechylić, by zobaczyć co jest z przodu. W oddali widać było rudą kulkę zawieszoną w przestrzeni. Mars, pokryty rdzawym pyłem i przykryty cienką atmosferą złożoną głównie z dwutlenku węgla. Niewiele przyjaźniejszy niż otaczająca go próżnia.
– Wydaje się stąd taki bliski – odpowiedział w końcu George. – A dzieli nas od niego przecież jeszcze jakieś dziewięć milionów kilometrów.
John tylko skinął głową. Ileż to jest, dziewięć milionów kilometrów? Zapis tej liczby nie wygląda imponująco – dziewiątka i sześć zer. Chyba nikt nie umie sobie jednak wyobrazić, ile to jest naprawdę – przecież na Ziemi dziewięć kilometrów jest już sporą odległością, a tu trzeba ją jeszcze pomnożyć przez tajemniczy, niewyobrażalny milion. A przecież w skali kosmosu odległość dzieląca ich od Marsa była jak maleńki pyłek. Ot, choćby najbliższa gwiazda – niemal czterdzieści bilionów kilometrów stąd. Grubo ponad cztery miliony razy dalej. Astronauci długo wpatrywali się w milczeniu w światło gwiazd, odległych o dziesiątki i setki bilionów kilometrów.
Owe dwa tygodnie, które zostały do końca podróży wlokły się niemiłosiernie. George, John i trzeci astronauta, Jack, niemal w ogóle przestali ze sobą rozmawiać. Czasem tylko ktoś oznajmiał, że minął kolejny dzień wyprawy, a odległość między statkiem, a Marsem zmniejszyła się o kolejne sześćset czterdzieści tysięcy kilometrów. George większość czasu spędzał w jednym z trzech niewielkich pokoików, które zostały przydzielone astronautom. Całymi godzinami leżał na łóżku i rozmyślał. Wiedział, że musi jakoś wykorzystać czas, albo zwariować. Zdarzało mu się brać dwie ogromne liczby i w myślach mnożyć je przez siebie, byleby tylko powstrzymać nudę. Tak, nad liczbami rozmyślał sporo. Szukał porównania dla odległości dzielącej go od Marsa. Okazała się być dwieście dwadzieścia razy większa od obwodu Ziemi.
– Pokonanie jej na piechotę zajęłoby jakieś… trzysta pięćdziesiąt lat – pomyślał.
Ale nad liczbami nie można myśleć w nieskończoność. W końcu George ustalił, o ile większa jest to odległość od tych, które dzielą najważniejsze miejsca na Ziemi i ile trwałoby pokonanie jej każdym znanym mu środkiem transportu. A kiedy zabrakło mu pomysłu na kolejne porównania, zaczął się po prostu nudzić. Nie on zresztą jeden. Podróż sprzykrzyła się już wszystkim pasażerom statku, każdy wolałby siedzieć teraz we własnym domu.
Nawet najdłuższa i najnudniejsza podróż musi się kiedyś skończyć. Pewnego dnia astronauci spostrzegli, że w Ameryce wybiła północ, a planowane lądowanie na Marsie powinno nastąpić za trzydzieści sześć lub czterdzieści osiem godzin. Góra dwa dni. Rozpoczęły się nerwowe przygotowania. Wszystko musiało być przygotowane na tę wiekopomną chwilę. Jeśli coś nie będzie działało, w najlepszym przypadku stracą trochę czasu przy lądowaniu, w najgorszym – życie. Dzięki pracy czas zdawał się nagle przyspieszyć, w dodatku trochę za bardzo. Astronauci zaczęli się denerwować, że nie zdążą. Godziny mijały, a końca pracy nie było widać. Trzeba się postarać.
W końcu nastąpił ten moment. Okna zostały od zewnątrz zakryte materiałem, który miał chronić szkło przed stopieniem. Materiał ten był wielokrotnie testowany na Ziemi – po wyjęciu z pieca hutniczego można było go trzymać w dłoni. Idealny izolator cieplny. Statek zbliżał się do powierzchni Marsa, a powietrze wokół niego rozgrzewało się w wyniku tarcia do ogromnych temperatur. Astronauci jednak poczuli wzrost temperatury o zaledwie dwa stopnie. Cud techniki.
Wraz ze zbliżaniem się do powierzchni, prędkość spadania malała. Silniki pracowały z precyzyjnie dobraną mocą, zaprogramowaną pół roku temu przez inżynierów z NASA. Od cyfr na którymś z kolei miejscu po przecinku zależało teraz życie astronautów. Niewielki błąd sprawi, że lądujący statek roztrzaska się o jakąś skałę z prędkością trzystu kilometrów na godzinę. George, John i Jack siedzieli obok siebie i wstrzymywali oddech. Jeszcze minuta dzieli ich od lądowania. Skafandry oczywiście założyli jeszcze przed wejściem w atmosferę. W końcu trwało to dłużej niż włożenie na siebie kurtki, a gdyby lądowanie przebiegło niepomyślnie, mogłaby powstać jakaś nieszczelność. To oznaczałoby śmierć dla tych, którzy nie są zabezpieczeni skafandrem.
Udało się. Jak wskazał komputer, w chwili zetknięcia statku z powierzchnią planety, jego prędkość wynosiła dwa metry na sekundę. Astronauci nie poczuli nawet wstrząsu. Wszystko działało i było gotowe do późniejszego powrotu na Ziemię. George spojrzał na kolegów.
– Uważajcie, teraz wyjdziemy ze statku. Chyba wiecie co się stanie, jeśli któryś z nas ma chociaż niewielką dziurę w skafandrze? – rzekł do nich. Skinęli w milczeniu głową.
Weszli do komory, stanowiącej coś w rodzaju przedpokoju. W momencie otwarcia drzwi nastąpi zrównanie ciśnienia panującego na Marsie, z tym wewnątrz statku. Szczelna komora przed samym wyjściem pozwalała temu zapobiec, gdyż reszta statku nadal była odcięta od atmosfery Marsa. George nacisnął niewielki przycisk i drzwi powoli rozsunęły się, czemu towarzyszył świst uciekającego powietrza. Mieli teraz przed sobą piękny, marsjański krajobraz. Żaden człowiek nie oglądał go dotychczas inaczej, niż na zdjęciu. W odległości paru metrów widzieli kamienie, drobne zagłębienia i wzniesienia, a w oddali potężne góry. Wszystko to było przykryte czerwonym pyłem, który nadawał Marsowi jego niezwykłą barwę.
Żyli, więc skafandry były szczelne. Serca tłukły im się niespokojnie w piersiach, jakby chciały połamać żebra. Porozumiewali się, wymieniali przeżyciami i emocjami, bez żadnych słów. W ten „telepatyczny” sposób ustalili, że George powinien wyjść pierwszy. Astronauta spojrzał na marsjański grunt, który zaczynał się zaledwie pół metra od niego. Jeden krok, jeden mały krok…
– To mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości – powtórzył słowa pierwszego człowieka chodzącego po Księżycu. Tylko, że on dokonał czegoś znacznie większego. Bez większego wysiłku zrobił coś, o czym ludzkość marzyła od wieków. Postawił stopę na powierzchni Marsa. Po jego policzku spłynęła łza wzruszenia.
Awatar użytkownika
Borys
Krul
Posty: 5516
Rejestracja: 2013-02-16, 17:21
Tytuł: Wielki Chan Borysady
Has thanked: 46 times
Been thanked: 43 times

Re: Opowiadanie Sci-Fi (wypracowanie na polski, więc średnie

Post autor: Borys »

Rozmawialiśmy trochę o tym opowiadaniu na chacie i słusznie doszliśmy do wniosku, że jest zajebiste :) naprawdę fajna historia, mająca logikę, sens, spójną fabułę, ciekawie opisana. Masz solidny warsztat, czekam na następne cuda.

PS w końcu ktoś skomentował na forum :D
Jack: Wilhelm, wanna come work for me and open a vault?
Wilhelm: No.
Jack: I'll pay you a million dollars.
Wilhelm: Okay.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Z dala od świadomej szarańczy - OFFTOP”