
Axlan stał na dziobie, tląc swojego skręta. Był tak znudzony, że nawet nie zadawał sobie trudu strzepywania popiołu. Poruszał tylko wargą, czekając, aż sam odpadnie.
Był przyzwyczajony do samotności, ale tym razem doskwierała mu ona dużo bardziej niż zwykle. Teraz to była samotność duchowa... I nie sądził, że uda mu się ją zaspokoić w najbliższym czasie.
Obejrzał się do tyłu, omiatając wzrokiem statek. Była to mała łajba, z trudem mieszcząca w sobie zapasy, jakie zabrali. Oprócz rozmaitego, nie psującego się jedzenia i wody były tu również materiały budowlane - świeżo ścięte deski, zestawy gwoździ, metalowych okuć, parę klamek, ogromne skrzynie z narzędziami, zwoje lin, płócien, plecionek, koszy, a także ceramiki i najbardziej podstawowych przedmiotów codziennego użytku ... Ładownia była tak napchana, że łajba ledwie trzymała się na powierzchni. Gdyby spotkał ich jakiś większy sztorm, z pewnością poszliby na dno z pierwszym przechyłem. Na szczęście na tych morzach nikt od stuleci nie uświadczył większej fali.
Podobno to właśnie wyspa Boris-Boris była tego przyczyną. Wody wokół niej mętniały i stawały się spokojne niczym jeziorna tafla. Na brzegach tej przeklętej wyspy nie było plaż, ale długie, pokryte trzcinami mielizny. Zupełnie jakby wynurzenie się jej było jakimś błędem, nieprzewidzianym przez bogów i naturę.
Dowódca przedsięwzięcia usłyszał za sobą czyjeś kroki. Spokojne, miarowe, pełne godności. To z pewnością nie był żaden z marynarzy.
- Zbliżamy się - rzekł alchemik cicho, kiedy stanął przy Axlanie. Jego czarne jak noc oczy wpatrywały się uważnie w twarz sierżanta, ale on nie zareagował. Papieros wciąż był najważniejszą rzeczą w jego świecie.
- Skąd wiesz? Czujesz już coś? - rzekł, kiedy popiół wreszcie oderwał się od skręta i poszybował gdzieś wzdłuż trzeszczącej cicho burty. Dopiero wtedy mężczyzna podniósł na maga oczy, ale nie poruszył głową.
- Nie muszę - Ib-Hashir był wylewny jak zwykle. - Wystarczy spojrzeć.
Dowódca ożywił się. Aż strzyknęło mu w karku, kiedy przekręcił się w drugą stronę.
- Ląd? Gdzie niby?
- Spojrzeć w dół - uściślił mag. - Woda robi się czarna - wyjaśnił wreszcie. I faktycznie: kiedy skierowało się wzrok pionowo w dół, woda na pewnej wysokości zdawała się brunatnieć i gęstnieć jak stara, zjełczała zupa. W istocie, zbliżali się.
W jednej chwili zrobiło mu się głupio, że stał na dziobie i nie zauważył takiej oczywistości. Przeklęci magowie, zawsze się zjawiają w złym momencie.
- Zaraz przygotuję ludzi - mruknął na odchodne Axlan. Czcigodny z kolei został na dziobie i odprowadził go wzrokiem. A potem spojrzał w kłębiącą się pod dziobem otchłań.
- Nie odpuszczę ci - mruknął do siebie. - Nie tym razem...
Sierżant szedł szybko wzdłuż pokładu, kiedy zaczepił go jeden z marynarzy.
- Zbliżamy się do lądu, kapitanie - zameldował posłusznie. Kapitan nawet się nie zatrzymał.
- Wiem. Wszyscy na pokład! - zakrzyknął.
*
Kiedy wszyscy się zebrali, na styku nieba z wodą było już widać maleńki pasek lądu.
- Przygotować się do zejścia na ląd - zarządził Axlan. - To znaczy ogarnąć się, posprzątać syf, jaki zrobiliście w kajutach w czasie podróży i oczekiwać na polecenia. Sternik przeprowadzi manewr cumowania, ale zanim zejdziemy na ląd i rozpoczniemy rozładunek, wyślemy ekipę zwiadowców. W ruinach mogli zamieszkać jacyś piraci albo inny element niepożądany. Schodzi dwóch mieczników, dwóch najemników, i ty - wskazał na Daciusa. - Pomożesz im nasłuchiwać, w razie czego. I żeby nie weszli w żadne trzęsawisko.
- Cała ta wyspa to jedno wielkie trzęsawisko - mruknął Olah, spluwając za burtę.
- Sprawdzicie, czy teren jest bezpieczny i zaraz wracacie - Axlan zignorował starca. - Żebyśmy nie czekali godzinami. Jak kogoś zobaczycie, oceńcie, czy da się nawiązać pokojowy kontakt. Jeśli nie, to nie atakować, tylko wracać na statek. Jakieś pytania?
*
Wszyscy w milczeniu obserwowali mijaną roślinność. Statek płynął wzdłuż brzegu, szukając znajomej zatoczki. Na dziobie stało dwóch ludzi, starając się wypatrywać mielizny, ale woda przy brzegu była tak mętna i ciemnobrązowa, że nie szło w niej zobaczyć dosłownie nic, dlatego okręt trzymał podwójnie bezpieczną odległość od lądu.
- Dziwne te drzewa - odezwał się Xevary, człowiek robiący za drużynowego cieślę - poskręcane, jakby rosły wiecznie nawalone. Dobrze, że mamy swoje deski, bo z tego to będą pewnie same gnaty i ani jednego prostego odcinka... - A domy to już nie wiem, z czego tu będziemy stawiać, może wypleciemy ściany z trzcin? - zwrócił się do Arcusa. To miała być ironia, ale po chwili zdał sobie sprawę, że pomysł wcale nie jest taki głupi...
Tymczasem wojownicy pustyni decydowali, kogo wydelegują na zwiady.
- Kamar jest wielki jak wół - stwierdził Zahir, trącając kolegę w brzuch. - Przydasz się tutaj do wynoszenia skrzyń na pokład, a my z Karim pójdziemy na ten zwiad - stwierdził i spojrzał po nich, oczekując aprobaty dla swojego pomysłu.
- A idźcie sobie, się wybiegasz przynajmniej... - mruknął Kamar.
Ludzie byli tak bardzo ożywieni końcem podróży, że nikt nie zauważył, że nie ma z nimi mistrza alchemika.
Nikt, poza Zahirą.
Ponieważ łajba nie była wielka, dziewczyna dostrzegła go szybko - stał na rufie i spoglądał w kilwater, jaki zostawiała za sobą łódź, sterem orząc brunatną zawiesinę.