Kronika

Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni. Archiwum sesji zakończonej.
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Ygrek
Posty: 291
Rejestracja: 2013-10-22, 23:08
Tytuł: Wiecie kim jestem
Has thanked: 3 times
Been thanked: 9 times

Kronika

Post autor: Ygrek »

W tym temacie pojawiać się będą opowiastki, notki i inne, narracyjne teksty służące przedstawieniu rozmaitych historii dziejących się w czasach i świecie sesji. Jedne bardziej, drugie mniej równoległe do samej zarazy. Możliwe też jakieś ilustracje pojawiających się postaci i tak dalej.
Archont Marcus St. Astrim


17 luty, 1065 roku. Ygnis Mons. Wielka Przystań - największa, "pałacowa" hala w fortecy.

Zbliżał się wieczór i czerwone światło zachodzącego słońca wpadało do hali przez potężne, zakrzywione do środka okna. Niczym ogień wdzierało się przez wąskie szczeliny, malując na podłożu ogromną gwiazdę. Wodzowie większych klanów siedzieli na kamiennych ławach, rozstawionych wokół wewnętrznego placu.
Ściany zdawały się pękać, przecinane żyłami materiału, który spadł z nieba. Krew nieba wspinała się siecią aż pod sklepienie, tworząc chaotyczną malowniczość tego wyrwanego z rzeczywistości miejsca. Wiatr zawył w oknach, poruszając ogniem pochodni i świec. Kilka zgasło i głos przerwał ciszę.
- Przegrywamy, Archoncie - pierwszy odezwał się młody Varrus Mieczołomca z klanu Białych Widm. Jego skórę pokrywały srebrne ornamenty, a połowę twarzy zdobił tatuaż imitujący czaszkę. Był to jeden z najbardziej skorych do bitki klanów; waleczny i potężny, ale nieostrożny. - Północne ziemie zostały odcięte od naszego przylądka. Wrogowie postępują i są dla nas zbyt liczni. Wciąż ich przybywa, a nas brakuje. Jedni giną, inni porzucają walkę, jeszcze inni kolaborują z najeźdźcą. Za ochłapy ich cherlawego złota niczym niewolnicy.
- Tak, zdrajcy - zawtórował mu Garim Nienawistny, wódz klanu Wysokiej Fali. Niczego tak nie pragnął, jak ludzkiej krwi, odkąd stracił prawe ramię... a nadal siał postrach lewym. - Nie możemy kolejne lata kąsać wszystkich z cienia i gąszczu. Wykarczują lasy, zasieją kolejne pola i zastawią się za tarczą kobiet oraz dzieci. Już czas, Marcusie. Wezwij nas wszystkich do oręża i wypowiedz prawdziwą wojnę nim utracimy kolejne ziemie.
- Na honor naszych przodków, uczyń to - zawołał Caius Cerentus, osławiony dowódca i weteran. - Zbyt wielu naszych braci rozproszyły się po świecie, który wdziera się do naszego. Zbyt wielu osiadło tu, wokół świętej góry myśląc, że świat do niej nie wtargnie aby rozłupać ją kilofami i wydrzeć krew naszych gwiazd. Nasi przodkowie wystarczająco odpokutowali za swoje podboje. Jeśli mamy przestać istnieć, niech stanie się to na otwartym polu, nie w cieniu, nie pod obcym dachem.
- Wymarszuj - powtórzyli niektórzy. - Wymarszuj.
Archont Marcus Stormae Astrim zmarszczył brwi w milczeniu. Był wysoki i potężny, okuty w meteorytową zbroję, której słabi ludzie nie daliby rady nosić. Po jego szyi wspinały się czerwone smoki, zakręcając wokół lewego ucha; i choć rysy miał groźne, a budowę potężną, jasne oczy wiecznie wydawały się zamyślone i łagodne. Miał już swoje lata i nie był tak porywczy jak młodsi wodzowie. Siwiejące włosy zaplecione miał w jeden, gruby warkocz, opadający na ramię i spięty klamrą. Przedstawiała ona smoczą czaszkę, zaciskającą swe zęby na naramienniku jego pancerza.
- Czasy się zmieniają - odezwał się w końcu. - Chcecie wezwać wszystkich pod broń, choć zostało nas tak niewielu. Niektórzy chcą żyć. Życie jest święte, bracia. Mają tu rodziny, dzieci, mają swe zawody, tradycje, marzenia. Nazywacie zdrajcami tych, którzy sprzedali swe ziemie najeźdźcy, tych którzy wydali kryjówki bojowników. I choć są zdrajcami, są naszymi braćmi. Jak przelejecie ich krew na polu wojny, którą chcecie rozognić? A jak nazywacie tych, którzy wyruszają w szeroki świat, by dowieść swej siły na obcych wodach i ziemiach? Tchórzami? Wszyscy są wolni i mają prawo szukać chwały poza tymi ziemiami, jak nasi przodkowie. Jak chcecie ich wszystkich odszukać i przekonać, by wrócili tutaj i odbili kolonie? Jest ich więcej niż tych, którzy walczą w gąszczu i cieniu.
- Nie potrzebujemy najemników i piratów - odpowiedział Mieczołomca. - Niech wszystkie klany, które są tutaj, ruszą z miejsca na północ.
- Więc skazujesz ich na śmierć, chłopcze. Jest nas za mało. To nie jest nasza chwila, młody Varrusie. Wiem, co czujecie. Moja ręka też pragnie chwycić za topór. Ale wszyscy musicie posłuchać szamanów i starców, nim posłuchacie oręża. To nie jest jeszcze nasze przeznaczenie. Jeśli wywołamy otwartą wojnę teraz, przyspieszymy tylko wypalenie naszych ziem. Rozjuszymy wściekłe psy, które przybędą tutaj i skalają nasze święte dziedzictwo. Pamiętajcie o swoim przeznaczeniu, głupcy! Musimy strzec Wyroczni i krwi gwiazd. Nie jesteśmy już zdobywcami, a strażnikami. Walczcie, ale nie w polu. Jeszcze nie czas.
Na którejś z ław zakołysał się stary, ślepy Moran Tel, wódz klanu Naznaczonych. Jego białe warkocze i szaty zdobiły grzechoczące totemy i talizmany, a dzwoneczki śpiewały, gdy unosił ręce gestykulując.
- Posłuchajcie go, posłuchajcie wodza wodzów, strażnika gwiazd. Młodzi, młodzi i porywczy, ale nie jesteście jedynymi wodzami. Nic nie wiecie o świecie, za wcześnie smakowaliście krwi i chwały. Czas, czas nie nadszedł, a przeznaczenie jest inne. Gdy i na nich spadnie klątwa, jak na naszych przodków, wtedy nadejdzie czas. Musicie trwać, trwać cierpliwi.
- Ile jeszcze będziemy czekać, starcze? Aż wytną nasze lasy i zagonią nas na pola? - Garrim wstał z miejsca. - Mój dziadek tkwił w cieniu, mój ojciec, i ja tkwię tyle lat. Nasi bracia w boju tracą już cierpliwość. Bez Kaisara Dormantusa nie utrzymamy ich w ryzach dobrego planu. Nieśmiertelny znowu zginął i nie ma go od miesięcy. Kto okiełzna nasz gniew i żal, gdy ziemia ucieka nam z rąk, a wy każecie nam czekać?
- Wróg rośnie w siłę. Musimy wyruszyć - zgodził się Caius Cerentus, lecz w tym momencie salę wypełniły głuche kroki, a wzrok wszystkich skierował się do wejścia.
Kaisar Dormantus, zwany Nieśmiertelnym - głównodowodzący wszystkich frontów partyzanckich na Koloniach - właśnie wszedł po wysokich schodach do hali, w żebraczych szatach, kapturze i z ciężkim tobołem przerzuconym na plecach. Stanął przed zgromadzonymi, a czerwona łuna wpadającego światła otoczyła go aurą, niby złowrogi zwiastun.
- Już nie będzie rosnąć w siłę, bracie - powiedział, a jego głos choć zmęczony był donośny. - Już żadne obce królestwo nie będzie rosnąć w siłę. Wróciłem z serca ich zagłady. Klątwa już nadeszła i wypali naszych najeźdźców... By potem przyjść po nas, abyśmy byli niewolnikami po śmierci.
Awatar użytkownika
Ygrek
Posty: 291
Rejestracja: 2013-10-22, 23:08
Tytuł: Wiecie kim jestem
Has thanked: 3 times
Been thanked: 9 times

Re: Kronika

Post autor: Ygrek »


21 marzec, 1065 roku. Okręt legionistów "Szubienica". Mare Equati


Królewska Inkwizycja Cytadeli zarówno formą, ideą jak i dziejami przeplatała się często z Ostatnią Legią - zwaną potocznie po prostu Legią - ogólnoświatową morską policją. Między tymi organizacjami istniały jednak istotne różnice, a czasami nawet pewne niesnaski. Inkwizycja była kręgosłupem inteligencji największego morskiego imperium, Cytadeli - i służyła jej interesom. Legia służyła tylko sprawiedliwości, pomijając nacje i wpływy. Odbijało się to zresztą na wielkości i dorobku obu tych ciał - za Inkwizycją stała siła całego państwa, a legioniści byli małą, nieco pustelniczą grupką utrzymującą się z darowizn, zdobytych na przestępcach bogactwach i nagród za głowy. Zawsze pozostawała więc światową, lecz drobną elitą.
Niemniej szlaki tych dwóch organizacji zajmujących się oczyszczaniem - z rozmaitych plew - zbiegały się z czasem, owocując różnymi traktatami o współpracy i wspólnymi planami działań. Zwłaszcza w dobie zarazy, w której trzeba było poszerzyć swe zainteresowania od wywrotowców i przestępców - po umarłych.
Pomimo tych zbieżności i historii współpracy, agentka K.I. Sara Morveil nadal czuła się obco na tym pokładzie.
Większość członków i pracowników Królewskiej Inkwizycji tak naprawdę nie stanowili "inkwizytorzy". Inkwizytorzy byli najwyższymi zwierzchnikami - pełniącymi role zarówno militarne, jak i przywódcze, planowe, administracyjne i społeczne. Byli elitą nadzorującą inne elity; stali na czele drabinek rozkazów, dowództwa i działań. Każdy musiał być doskonale obeznany zarówno w walce, nauce i wywiadzie, jak i posiadać święcenia kapłańskie. Nic dziwnego więc, że było ich niewielu. Aby uniknąć biurokracji i decentralizacji Inkwizycja ograniczała powoływanie inkwizytorów.
Główny trzon jej sił składał się właśnie z rozmaitych agentów, badaczy i rycerzy. Podlegali oni zwierzchnictwu inkwizytorów, lecz sami nie nosili tego tytułu; w obliczu ich oddania sprawie był on zresztą zbędny. Sama przynależność do machiny Królewskiej Inkwizycji wzbudzała wystarczający respekt - i pozwalała nosić jej złote emblematy. Szpiedzy, inżynierowie, alchemicy, rycerze, lekarze, łowcy czarownic, kapłani, asasyni...
Sara była "agentką". Jej rola i wyszkolenie było najbardziej zbliżone do szpiegowskiego z domieszką dyplomatycznego i myśliwskiego. Miała zresztą predyspozycje do życia bandytki, ale została z tego wyrwana. Otrzymała drugą szansę - w której jej talenty mogły zostać ukierunkowane ku dobrej sprawie. Odkupienie grzechów... Inkwizycja lubowała się w rekrutowaniu indywiduów poprzez rozpalanie w nich żarliwej wiary. A któż bardziej wielbi Boga niż ten, który został przezeń podniesiony z marności?
Było to już jednak dawno. Była już niemal dwudziestosiedmioletnią kobietą, choć wciąż piękną i pełną młodości. Jej walory były cenione, tak jak innych, młodych dam. Zostawały ustami, uszami i oczami Króla, Ludu i Boga - i często nożem w ciemności. Nożem, którego nie ustrzegą się tępe i grzeszne umysły.
Zaś teraz została przypisana do innego celu. Była dyplomatką mającą na celu ścisłą współpracę z pewną załogą z Ostatniej Legii. Jej konkretne przedsięwzięcie rozpoczęło się jeszcze sporo czasu przed wybuchem zarazy, ale po tych wydarzeniach zadanie zostało odświeżone.
Ponieważ zarówno legioniści, jak i agenci Inkwizycji zazwyczaj pracują parami, została przypisana do pewnego człowieka z Legii... choć prawdę powiedziawszy nie chciała z nim pracować. Było to męczące. Wiedziała, że tak naprawdę tylko niańczy pewien wspólny eksperyment tych dwóch organizacji.
- Proszę skończyć jeść, madame. Minie sporo czasu, nim uzupełnimy zapasy o coś przyzwoitego, a u nas nic nie może się marnować - pokładowy pomocnik od wszystkiego zbierał stertę naczyń i zafrasował się, widząc że ledwo ruszyła swą porcję. Sara miała jednak wrażenie że z niej szydzi.
- Nie jestem głodna. Nie zmarnuje się, zanieś do mojej kajuty, jeśli łaska.
- Skoro tak, nie będę męczyć.
Odeszła od stołu, zostawiając kromki kruchego pieczywa, gęsty sos i krem. Nie mogła winić kucharza, gdyż rzecz była całkiem zjadliwa; ciężko było jej tylko mieć apetyt w jadalni wśród wszystkich tych ludzi. Ciągle byli jej obcy, choć znała tą załogę już dłużej niż pół roku. Wiedziała, że zapewne przesadza, ale na tym statku ciężko było czuć się jak w domu. Ich ideały sprawiedliwości były zgoła inne. Wśród Inkwizycji legioniści zazwyczaj uchodzili za bezdusznych, okrutnych bądź dziwaków; ludzi działających na granicy środków wymierzania prawa. Bo skoro nie wiara i patriotyzm pchały ich do poświęcenia życia na ganianie przestępców - to co?
Nie brzmiały tu szanty ani gwar wesołych rozmów, jakie znała ze statków floty Cytadeli lub wszelkich portów. Nikt nie śmiał się głośno ani nie opowiadał rubasznych historii; żeglarze w jadalni byli nieliczni. I choć co dzień gadali ze sobą czy grali w karty, zawsze wszystko to wydawało się Sarze o wiele cichsze niż wszędzie indziej. Pozamykani w swoich kręgach i dziwni... mieli na pewno setki historii do opowiedzenia, bo każdy mógł pochodzić z innego kraju - a jednak woleli oszczędzać słowa. Był tu jeden który podgrywał czasem na gitarze w cieniu, ale dziś zabrakło jego powolnej muzyki.
Agentka Morveil wyszła na wierzch pokładu "Szubienicy". Bez wątpienia ten ponury okręt zasługiwał na tą nazwę. Zastanawiała się, ilu ludzi faktycznie zawisło na jego dziobie, uformowanym do pełnienia tej funkcji. Gdy patrzyła w górę, na maszty i rozstawy żagli, widziała oczami wyobraźni zwisające z nich stryczki. Wszystko wydawało się szare i blade. Marcowe słońce nie rozwiewało tego wrażenia. Przespacerowała się po ciemnych deskach, ciesząc się uciekającą chwilą spokoju. Nikogo nie było w pobliżu, a wolała to niż drętwą obecność legionistów. Przeszła pokład wzdłuż i z powrotem, zmuszając się do skierowania w stronę kajuty kapitana. Nieuchronnie musiała sporządzić kopię jego dzisiejszego wpisu do dziennika pokładowego; wymagała tego dokumentacja jej misji. Słowo "kapitan" nie przechodziło jej jednak przez gardło. Prychnęła pod nosem, za każdym razem tak samo skrzywiona na myśl o tym, że ci rośli mężowie zwracają się tak do tego młokosa.
Dowódcą "Szubienicy" był Regius Trent, owiany mieszaną sławą, dość ważny agent Ostatniej Legii. Sara znała jego inne przydomki i fałszywe nazwiska, którymi się posługiwał. Kłamca o stu twarzach. Szczur laboratoryjny alchemików. Szpieg, zabójca, niestrudzony tropiciel... i dzieciak.
- Wchodzę - powiedziała w tym samym momencie, w którym zapukała do oszklonych drzwi. Już dawno przestała obchodzić się z nim jak z kimś wyższym stopniem. Wydawało jej się zresztą, że nikt na tym statku tak go nie traktował - i mimo tego miał posłuch.
Na wielkim stole przewracała się sterta mechanizmów i zamków od broni, jakieś pistolety i inne ustrojstwa. Gdy weszła do kajuty, Regius coś w nich grzebał, pochylając się nad blatem tak jakby zaraz miał zasnąć. Miał nieskalaną, owalną twarz dziecka, puszystą brązową czuprynę i pozbawione koloru, szare oczy. Wielkie jak spodki i podkrążone. Nikt nie wiedział, ile ma lat. Jego marny wzrost i wątła budowa sprawiały, że wyglądał na czternastolatka, ale to nie miałoby przecież sensu. Kłamca o stu twarzach. Drobne, blade ręce upuściły jakąś metalową kostkę nieporadnie. Regius w czasie pokoju często miał drgawki. Szczur laboratoryjny.
- Na lewej, ostatniej półce - powiedział od razu, wiedząc po co przyszła. Miał śpiewny, wysoki głos. Ściszał go jednak przez problemy ze zdrowiem. - Morze znowu jest ciche. Zanim dopłyniemy nie będzie już co zbierać.
- Rozkaz nie został cofnięty. Będziemy szukać do ostatniego żywego. Zawsze ktoś mógł schować się w jakiejś piwnicy, tak? - Sara dobrała się do dziennika i przeszukała karty. Niechlujne, okropne pismo.
- Już widzę, jak rodzinka arystokratów przeżyje tydzień na zgniłych kartoflach w mokrej piwniczce. Cokolwiek. To wy będziecie potem wszystko palić, nie my.
Mieli kiepską rutynę. Obecny kurs "Szubienica" obrała na zachodnie wybrzeże Sante Darieu, gdzie pośród wybuchu zarazy został wszczęty bunt w więzieniu. Lokalna rodzina arystokratów została porwana i wzięta za zakładników, a więźniowie zaprezentowali wiele wygórowanych żądań obok tych mających zagwarantować im ucieczkę zarówno od prawa, jak i żywych trupów. Do tej pory mogło jednak zdarzyć się wiele i płynęli tam raczej dokonać wywiadu, niż cudu. Sara chciała ratować tych ludzi, wśród których byli też goście ze szlachty Cytadeli. Regius spisał ich już na straty i szykował się do konfrontacji z zarażonymi. Dowództwo Ostatniej Legii też nie dawało im wielkich szans, ale statek wysłało.
Sara rozstawiła mały stelaż i podpórkę do pisania, położyła swój notatnik i zaczęła przepisywać pospiesznie dzisiejszą zawartość dziennika pokładowego "Szubienicy". Dzień, pozycję, kurs, opis... Nie było dziś tego wiele. Od dwóch dni nic na morzu się nie wydarzyło, choć opuszczali port w atmosferze panującego chaosu i paniki. Wielu ludzi w miastach głosiło zagładę, inni zbliżali się do anarchii. Kupcy i przedsiębiorcy tracili pieniądze, ceny na rynkach szalały. Jedni bili tłumem do kościołów, inni wołali iż Bóg ich opuścił. Co mogło się dziać za kilka kolejnych miesięcy, gdy zaraza zajdzie dalej?
Świat stawał na głowie, choć i tak zawsze był pełen chaosu i szaleństwa. Był też pełen rzeczy niewytłumaczalnych - mimo, że dla przeciętnego mieszkańca były to tylko bajki. Ale ona wiedziała o wielu sprawach. Cała Inkwizycja wiedziała o "wielu sprawach". W jeszcze innych sama uczestniczyła. Alchemia, nauka, mistycyzm... wszystko to się przeplatało. Ten świat jest wielki, ale odmęty jego tajemnic są głębsze niż te oceanów. Agenci wiedzieli o tym... lecz nadal nie wiedzieli wszystkiego.
Walka z heretykami i czarownicami nie bierze się znikąd. Klątwy, pradawne ruiny, nawiedzone domy... a teraz umarli wstający z grobów. Czy w obliczu głodnych trupów można nadal poddawać istnienie rzeczy niezwykłych w wątpliwość?
Kończyła przepisywać notkę, gdy kajutę przeszył stukot, uderzenie i pomruk upadających przedmiotów. Podniosła gwałtownie głowę, by zobaczyć jak Regius z miną absolutnego zaskoczenia upuścił jakąś skrzyneczkę. Zaraz potem gapił się na własne ręce, drżące jak u starca.
- Mówiłam, żebyś nie zapominał pić.
- Nie zapomniałem - "Dzieciak" odsunął jedną z szuflad pod stołem, by wyciągnąć fiolkę srebrzystego płynu. - Wywar jest już zbyt rozcieńczony. Musisz mi przywieźć świeży. Nienawidzę tego cholerstwa...
Wiedziała co jest w środku. Alchemicy Inkwizycji nie mogli się nacieszyć z "ochotnika" zgłoszonego w ramach programu współpracy z Ostatnią Legią. Na świecie nauczono się tworzyć wiele cudnych rzeczy, ale niektóre - choć tak samo racjonalne jak inne wynalazki - nadal były dla pospólstwa niepojęte, straszne. Potężne, ryzykowne i niebezpieczne. Lecz czego nie robi się dla wyższych celów... zwłaszcza, gdy i tak nie ma się już nic do stracenia.
Regius Trent zmrużył oczy i odciągnął korek z fiolki wypełnionej prastalowym ekstraktem.
Awatar użytkownika
Ygrek
Posty: 291
Rejestracja: 2013-10-22, 23:08
Tytuł: Wiecie kim jestem
Has thanked: 3 times
Been thanked: 9 times

Re: Kronika

Post autor: Ygrek »


21 styczeń, 1065 roku. Sanctusa, stolica Val Ardy.
- Odejdź od drzwi, Fryderyku.
- Dlaczego, siostrzyczko? Chcę do ojca...
Księżniczka Minerwa odciągnęła młodszego brata za kołnierz. Miała tylko piętnaście lat, ale odznaczała się sprawnością. Dziesięcioletni malec o złotych lokach nie był dla niej ciężarem.
Odsunęła się razem z nim od drzwi do królewskiej sypialni, znikając w nawie wielkiego korytarza. Po chwili przeszedł po nim orszak dzwoniących żelazem rycerzy i lekarzy w dziobatych maskach. Ci pierwsi obstawili drzwi i zatrzasnęli je. Dziewczynka zabrała brata za rękę do ozdobnej nawy, przeciskając się między ścianą korytarza i tłumem nerwowo chodzących w tą lub tamtą stronę ludzi. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Niektórzy krzyczeli, inni z kamiennymi twarzami nosili jakieś papiery. Nie było tu miejsca dla dzieci.
Gdy zeszli po schodkach do nawy, zrobiło się zimniej. Minerwa oparła ręce na krawędzi małej, marmurowej fontanny, wpatrując się w swoje odbicie. Tak jak jej brat włosy miała po matce, jasne i złociste, wijące się w lokach. Kontrastowały z ciemniejszą, południową karnacją, którą odziedziczyła po ojcu. Zawsze usilnie pudrowali ją, by upodobniła się bardziej do bladych dam dworu z północy.
Zanurzyła dłonie w wodzie i obmyła nią twarz.
- Wujek powiedział, że mamy zostać w salach na dole. - powiedziała wiercącemu się w miejscu Fryderykowi. - Nie możemy tak chodzić.
- Dlaczego? Ojciec obiecał, że...
- Bo zachorujesz i umrzesz.
Chłopiec zamilkł, przypominając sobie co widział ostatnim razem w mieście.
Zaraza poczęła zbierać żniwo. Nikt nie spodziewał się jej uderzenia z taką siłą i miejscowi nie byli przygotowani na podjęcie odpowiednich środków. Przez to błądzenie po omacku choroba rozniosła się niespodziewanie, a gdy zorientowano się co się działo jej zasięg był już za duży. Nieświadomi niczego nosiciele jeszcze przez kilka dni wmawiali sobie, że to nic i chodzili do pracy, myli się w miejskich łaźniach czy deptali owoce w winnicach. Val Arda nie była gotowa i nie miała nawet odpowiednich specjalistów - tych trzeba było sprowadzić zza morza, z krain północy. Choć cenili sobie drogo swe usługi to raczej rzadko kogoś ratowali, a jeśli już to przez amputację. Bliżej im było do grabarzy i czyścicieli niż do lekarzy.
Książę pamiętał ich posępne maski i ogień odbijający się w szklanych oczach. Nosili długie pręty z mechanicznymi żagwiami, którymi podpalali kolejne naprędce ułożone stosy z ludźmi. Wszędzie było pełno mundurowych, ciągle poszukujących wszędobylskich bandytów i anarchistów. Półświatek wylągł na miasta i targi, widząc w zbliżającej się zagładzie swoją szansę. Wielu uciekło z więzień, dochodziło do zuchwałych gwałtów i kradzieży tych, którzy nie bali się tykać naznaczonych zarazą zwłok czy grzebać w zgliszczach mieszkań - w poszukiwaniu łupu.
Inni żołnierze opatuleni od stóp do głów w ciasne skóry i płachty rozganiali tłumy, odgradzali ulice i dzielnice lub wyganiali mieszkańców z domów przeznaczonych pod spalenie. Domowników zazwyczaj spotykał ten sam los. Niektórych trzeba było wyrywać siłą z domów, odgradzać od ich rodzin... Niektóre dzieci wydzierano matkom z rąk.
Zapamiętał płonące dziecko, niewiele starsze od niego. Wyglądało, jakby spało w ciepłych objęciach iskier i ognia.
* * *
Kajdany były niczym wobec siły zahartowanego ciała - lecz ciążyły na wolnym duchu.
Legat Kaisar przyzwyczaił się już do tego ciężaru. Jego ręce znały smak okowów i łańcuchów; choć godził on w wolnościowe idee, "Nieśmiertelny" znosił ciężar w milczeniu, z wysoko podniesioną głową. Ork siedział nieruchomo na drewnianej ławie w chłodnej celi - niby niezniszczalny posąg. Nie ruszył się z miejsca od długiego czasu, a podsunięta taca z posiłkiem godnym szlachcica leżała nietknięta. Który to już raz był pojmany przez siły bladych kolonizatorów? Znał już wiele więzień, lecz rzadko kiedy przenoszono go z Kolonii w głąb samych królestw wroga. Nie znał takich luksusów przy poprzednich okazjach. Kaisar nie zamierzał przyjmować ich smakołyków. Dumy wojownika morskich klanów nie dało się przekupić dwornym obiadem, winem, pościelą i poduszkami na pryczy. Rozrzucił je na podłodze pierwszego dnia.
Nie pierwszy raz zasmakował porażki i nie zamierzał się go wypierać. Ci ardyjczycy byli błyskotliwym narodem, powściągliwym w pokoju, lecz śmiałym w boju. Żałował że to oni musieli go pojmać. Do tego królestwa orkowie nie żywili takiej niechęci: Val Arda miała względnie niewiele kolonii na ziemiach dawnego Serpenckiego Imperium. Były zresztą prowadzone zazwyczaj przez prywatne kompanie, nad którymi władze nie miały większej kontroli. Legat znacznie bardziej wolałby przelewać krew ciemiężycieli z Cytadeli, której rząd otwarcie wspierał kolonizację. Było więc mizernym przypadkiem iż jego partyzanckie ścieżki zaprowadziły go na bój z pomniejszym wrogiem - oraz w jego kajdany.
Chociaż nie. Uduchowieni morscy nie wierzyli w przypadki. Wszystko ma swój powód. Przeznaczenie jest wszechmocne.
Bardziej porywczy zwycięzca pozbyłby się go na miejscu, ale oficerowie mieli więcej rozumu i wiedzieli że Kaisar Dormantus najwięcej wart jest żywy. Nękał kolonizatorów swymi atakami od lat i po każdej rzekomej śmierci wracał z cienia. Tylko bezmózgi siepacz ściąłby jego głowę po pojmaniu, aby zadowolić swoje podbojowe ego. Każdy inny rozumiał że ten morski jest ikoną dla orków i kartą przetargową w rozmaitych sprawach... Choć w gwiazdach mogły być zapisane rozmaite powody tak gościnnego przyjęcia za kratami.
Gdy przybyli do stolicy i wędrował do celi Kaisar zauważył, że miasto jest pogrążone w niepokoju i stagnacji. Zawsze wydawało mu się że Sanctusa to tętniąca życiem metropolia, pełna targów, zabaw, kolorów... Tym razem na ulicach było więcej strażników niż gawiedzi. Nie, nie wyłącznie strażnicy. Było tam regularne wojsko.
- Legacie - ciszę korytarza wypełnił niski głos i kroki. Nierówne, pospieszne, nerwowe. Zatrzymały się przed celą, po czym zabrzęczały klucze. Drzwiczki uchyliły się z jękiem.
Stał w nich wysoki mężczyzna w sile wieku, o szlachetnych rysach i równo przystrzyżonej, siwej brodzie. Choć odziany był w nędzny, strażniczy płaszcz, Kaisar widział pod nim rąbek rycerskiej tuniki. Brenno de Vigo. Jasne, błękitne oczy rozejrzały się po bałaganie w celi.
- Na twój honor wierzę, że nie zabijesz mnie i nie uciekniesz, gdy wejdę do celi - powiedział rycerz, wchodząc do środka - A ty na mój honor uwierz, że przychodzę do ciebie z rozmową, która nie może wyjść poza te ściany.
Ork kiwnął głową w milczeniu, nie ruszając się z miejsca. Po chwili ardyjczyk wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.
- Przybyłem do tego miasta w atmosferze niepokoju i spędziłem tyle dni bez wieści z zewnątrz - zaczął Kaisar. - Przyszedłeś mnie łaskawie oświecić?
- Jeśli chcesz, można tak to nazwać, legacie. Minął już niemal tydzień odkąd trafiłeś tu z rąk kondotierów, chcących wkupić się w łaski moich pobratymców. Dobrze wiesz, co o tym sądziłem i nie miej woli wątpić w moje słowa...
I nie miał. Został przywleczony przez najemnych ludzi pracujących dla którejś kompanii handlowej. De Vigo przyjmował statek w porcie nie wiedząc o tym co przywozi w ładowni. Gdy wywlekli Nieśmiertelnego w obdartych szmatach, nadgarstkach wytartych do krwi od grubej liny i w niewolniczej obroży, wpadł w szał. Nie pojmował jak te sprzedajne psy mogły tak potraktować jeńca o takiej wadze. Natychmiast przeniósł morskiego do godnych warunków, ale na tym jego możliwości pomocy się kończyły. W obroży czy w aksamitach, legat nadal pozostawał kartą przetargową dla tych, którzy chcieli coś zyskać w politycznej grze między państwami kolonizatorów.
- Więc mów, rycerzu.
Mężczyzna wziął głęboki wdech.
- Zapewne nie słyszałeś jeszcze na swoich ziemiach plotek o wielkiej zarazie... Do tej pory nikt na zachodzie nie traktował jej poważnie. Ale jest prawdziwa. W naszych szpitalach pojawili się chorzy z objawami jak te, o których mówiły wieści zza Morturii. Ludzie panikują. Gdy tu przybyłeś panował niepokój. Teraz zaczyna się anarchia... mieszkańcy się boją, nie chcą poddawać się kwarantannie, nie chcą zostawiać bliskich. Na północy od miasta mieliśmy obóz internowanych z oddziałów karnych robót, którzy się zarazili. Wzniecili bunt i planują dobrać się do wielkich więzień, w których trzymamy masę bandziorów i piratów... A król...
Głos Brenna począł się łamać. Kaisar nie potrzebował ani słowa więcej i opuścił tylko głowę w geście zrozumienia.
- ...czyli to prawda - mruknął po dłuższej ciszy ork. - Umarli maszerują po ziemi, czyż nie tak? To o tym śpiewali wieszczowie zagłady ze wschodu... To tego się obawiacie w mieście?
- W całym kraju. Nie zatrzymamy tego. Zorientowaliśmy się za późno... Za długo nie wierzyliśmy w bajki.
Nieśmiertelny oparł łokcie na kolanach i skrył twarz w dłoniach. Był zmęczony i zbity z tropu przez te wieści, które jeszcze do niedawna mógłby faktycznie włożyć między bajki. Czas się zmienia. Teraz już na pewno nie pomyślałby, że jego trafienie do tego więzienia było przypadkiem. Gdy chaos i zagłada pochłonie miasto oraz zamek, przyjdzie też do tych komnat. Widmo absurdalnej makabry, która rzeczywiście mogła ogarnąć świat, poruszyło go. Wszystko jest gdzieś w gwiazdach...
- Tracimy kontrolę nad miastem. Większość naszych sił to najemnicy, którzy nie chcą zbliżać się do choroby... a to oni mają dostęp do portu i statków. To wszystko może skończyć się źle. Przyszedłem do ciebie, bo nie wątpię w twój honor i wartość, nawet jeśli masz mnie za wroga... i dlatego, że w całym tym zamieszaniu zapomniano o tobie. Nikt nie interesuje się tą celą. Wszystkich pospolitych przestępców trzymamy w innych więzieniach, te komnaty są dla ważnych osobistości... i są puste poza twoją. Król umiera. Gdy ogień i szaleństwo przyjdą na dwór, tylko ty będziesz miał szansę stąd zbiec.
Kaisar wysunął twarz z dłoni i spojrzał na rycerza.
- Więc chcecie upewnić się, że pójdę na dno razem z wami i coś ze mną zrobić? - zapytał tonem, w którym wyraźnie pobrzmiewała pewność, że chodzi o coś innego Powiedz to, ardyjczyku.
Brenno de Vigo upadł na jedno kolano i pochylił czoło.
- Gdy nadejdzie czarna godzina, zabierz naszego księcia i księżniczkę, legacie Morskich Klanów - oznajmił głosem pełnym żalu i niepewności swego czynu; głosem pełnym świadomości zbliżającego się końca. - Synu władców morza, starożytnych żeglarzy. Tylko ty w całym tym mieście jesteś w stanie tego dokonać... wyprowadzić je przez kanały, przez mokradła, przez brud i znój, na kawałku drewna przez fale. Zabierz dzieci na wschód.
Awatar użytkownika
Ygrek
Posty: 291
Rejestracja: 2013-10-22, 23:08
Tytuł: Wiecie kim jestem
Has thanked: 3 times
Been thanked: 9 times

Re: Kronika

Post autor: Ygrek »

23 III 1065, Sainte Darieu


- Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Nigdy nie musiałam niczego takiego robić.
- Teraz wszyscy muszą.
Sara krzywiła się boleśnie podczas wycierania swojego miecza o pobliską kępę zarośli. Nie była jednak "obrzydzona"; odraza tej rzeczywistości jakoś bezpośrednio nie trafiała do niej. To chyba trochę tak, jak z pierwszymi zastrzelonymi ludźmi na polu bitwy. Na początku to jeszcze nie dociera.
Oto rozpościerały się przed nią monumentalne schody obniżające się ku pięknemu, białemu dziedzińcowi. Wszędzie walały się zwłoki i roztrzaskane śmiecie, szkło, fragmenty wozów czy straganów. U jej stóp z wolna przewracał się w dół rozcięty umarły. Wspaniałe szkarłaty jego szlacheckiego odzienia plamiła brunatna - brązowa wręcz - posoka.
Ogarnęła wzrokiem wielki plac, jego wysokie kolumny i przysadziste wieże, mieniące się jaskrawymi barwami ogrody po bokach schodów. W normalnych czasach Sainte Darieu mogło pochwalić się najschludniejszymi dworami i doskonale zachowaną, starą zabudową. Cudownymi ogrodami i świadectwami kultury klasyku. No i obłędnym białym winem.
Panujący odór w wystarczającym stopniu uderzał do głowy. Agentka poprawiła szal, zakrywając nim połowę twarzy i upewniła się że na placu nic się już nie rusza. Jedynie samotny żołnierz chodził tam jeszcze sprawdzając czy nie ma niedobitków.
- Zmywamy się. Nikogo tu już nie będzie - mruknął stojący obok niej Regius Trent. Kończył ładować stertę swoich pistoletów. - No, na co tak się tam gapisz?
- Na port. - bezczelny gówniarz. - Pierwszy raz patrzę na to z tej drugiej strony.
O tak.
Daleko za dziedzińcem i za dworem, na horyzoncie majaczyła plątanina masztów i czerwonych żagli. Armada Królewskiej Inkwizycji przysłała tylko jedną jednostkę, ale był to i tak imponujący widok - pięciomasztowy okręt liniowy Chrzest wywodził się z czołówki najpotężniejszych statków całej Cytadeli. Szubienica legionistów wyglądała przy nim nędznie. Kolos zbliżał się leniwie, wykonując długi manewr ustawiania się pod anihilację wyspy. Bez wątpienia mógł pomieścić wystarczające do tego celu uzbrojenie.
- I co, sumienie gryzie? Nie wyprali cię z niego do końca?
- Nigdy nie miałam żadnego wpływu na to, co robią...
- ...poza noszeniem ich ślicznej broszki. Tak sobie tłumacz. - Trent obrócił się i ruszył w kierunku, z którego przyszli. Wdarli się na dwór od strony lochów i kanałowych przejść prowadzących do skalistego brzegu po nieuczęszczanej stronie wyspy. Teraz, gdy droga była zbadana i obstawiona mogli przebyć ją błyskawicznie.
Ominęli przestrzenne sale pełne dostojnych rzeźb, tarasy i samotnie. Mijali cudowne płaskorzeźby i deptali po bezcennych mozaikach zbrukanych mazistą krwią. Tyle wspaniałej historii, wielkiej kultury i rękodzieła, architektury i pracy; tyle dumnego splendoru - wszystko to w mgnieniu oka miało się już skończyć.

- Wszystkie komnaty sprawdzone. Nikt nie ostał się żywy. Hrabia de Sars i jego małżonka powiesili się w sypialni. Zagraniczni delegaci nie mieli okazji i wrócili z martwych. Znaleźliśmy... i dokończyliśmy wszystkich w sali bankietowej. - zakomunikował wysoki legionista, gdy dołączyli do reszty oddziału przy wyjściu.
- Zapamiętam - Regius pierwszy zszedł po wyciosanych tępo w skale schodkach prowadzących do ujścia kanału. Na brudnej wodzie bujała się długa szalupa. - Bierzcie wiosła i ruszajmy się. Czekają na nasz sygnał.
Chwilę potem wypłynęli do zatoki. Kanał łączył się z morzem w wysokim kanionie; wszystko wkoło błyszczało od refleksów słońca. Trzymając się linii brzegu odbili wprost na Chrzest. Rzecz jasna nie mogli od razu po akcji wrócić na swój rodzimy okręt, gdyż Inkwizycja rygorystycznie przestrzegała protokołów ablucji oraz badania po każdym z takich wypadów. Nie było zresztą w tym nic dziwnego.
- Mówiłeś, że byli w sali bankietowej - przerwała niezręczną ciszę Sara. Nie znała nikogo z delegacji, ale mimo wszystko byli jej rodakami. - Dlaczego nie wybili się na zewnątrz jak reszta w poszukiwaniu ofiar?
- Może nie byli głodni - legionista wiosłował rytmicznie i równo, tak jakby mógł robić to przez sen. - Na stołach były puste misy i talerze, wszystko ogołocone. Skończyło się życie i uczta, to rzucili sobie na ruszt ludzi. Więźniowie zjadali panów. Gdy wtargnęliśmy... na stole obok prosiaka z jabłkiem w pysku leżała córka hrabiego i parę dam. Wszyscy w połowie obgryzieni.
Agentka Morveil wypluła ślinę do wody, nie ważąc się próbować jej przełykać.
* * *
- Ach, w samą porę. Pokaz lada chwila - oddział Trenta przyjął na pokład dowódca Chrztu, komodor Henry Gavrant. Dośc pyszałkowaty, rosły człowiek pełen uwielbienia dla podlegających mu narzędzi destrukcji. - Zdajcie ekwipunek do parnika, przywdziejcie szlafroczki i podziwiajcie. Niewielu obcym jest to dane.
Mimo że Gavrant był zdecydowanie nieprzyjemnym na dłuższą metę typem Sara czuła się tu lepiej niż u legionistów. Przynajmniej wiedziała czego się spodziewać. Przeszła do oddzielonej od reszty okrętu "strefy przejściowej", w której mieścił się wspomniany parnik, sauna i kadź do oczyszczenia broni. Gdy nadeszła jej kolej, pokładowi doktorzy dokonali oględzin w poszukiwaniu symptomów; nie odnotowując żadnych wpuścili ją do łaźni. Jak na ówczesne możliwości - bardziej sterylnej niż nie.
Po wstąpieniu na mechaniczną płytę oblała ją niemal parząca woda. Nie bała się jej. Została zahartowana jak stal, którą właśnie porzuciła w syczącej kadzi. Ciało Sary szpeciło wiele blizn, lecz nie ujmowało to jej cielesnego piękna. Wciąż było smukłe, wyrzeźbione i silne. Z pewnością zażywała więcej ruchu niż przeciętny żołdak stacjonujący w jakiejś strażnicy.
Gdy wychodziła na pokład, przyodziawszy się w tymczasowe szaty, jej skóra wciąż parowała. Przybyły chłodniejsze wichry. Pięciomasztowy potwór bulgotał gardłowo, skrzypiąc i bucząc gdy podmuchy poruszały las lin i belek. Wielkość przestrzeni, jaka teraz rozpościerała się teraz przed Sarą była przytłaczająca. Chrzest musiał być jednym z największych statków nie tylko Cytadeli, ale i świata. Rzecz jasna jego ociężałość i rozmiar czyniły go niewiele wartym w potyczkach na pełnym morzu - mimo całego ogromu swego uzbrojenia. Poza spalaniem wysp nadawał się głównie do obrony.
Na środku rozstawione były główne działa, które miały ostatecznie zamienić Sainte Darieu w grobowiec. Ich mechanizm nie mieścił się w pokładzie obok rzędów mniejszych i konwencjonalnych armat. Potężna machineria pozwalała na obracanie lufy w dwóch osiach i wymagała bardzo szerokiego rozstawienia. Przy trzech takich działach uwijał się zastęp marynarzy i inżynierów; wszystko było już prawie gotowe do otworzenia ognia. Agentka nie chciała przeszkadzać i podeszła do burty, opierając na niej dłonie i wypatrując "pokazu". Wolała podziwiać same płomienie niż te stalowe abominacje.
- Pewnie myślisz o tym, czy kogoś tam zostawiliśmy. Podpowiem ci: tak.
Regius stał gdzieś obok, zakryty przez cień masztów i wsporników. Jak szczur. Miał jednak rację. Sara przypominała sobie widok z tamtej strony - czerwone żagle w oddali i blask słońca mieniący się w tafli morza jak srebrny pył. Zastanawiała się, czy teraz to samo widzą ci, którzy zdołali zaszyć się na strychach i wyglądają ukradkiem przez drzwi. Może jakieś dziecko mówi do swojej matki: zobacz, jak ładnie. Było w tym jakieś piękno.

- Wszyscy na stanowiskach, do roboty! - zawołał z podwyższenia komodor Gavrant, obejmując wzrokiem cały pokład. Nieco niżej przy stoliku ślęczał skryba w mnisich szatach i notował. - Roku pańskiego tysiąc sześĆdziesiąt pięć, dwudziestego trzeciego marca, na pokładzie okrętu Jego Królewskiego Mości Chrzest. Na mocy władzy danej mi z ramienia Króla, Kościoła i Ludu Cytadeli oraz Dekretu Ostatecznego zatwierdzam dekontaminację miasta Sainte Darieu. Święty Boże, zmiłuj się nad tymi, którym udało się skryć, oszczędź im bólu i przyjmij ich oczyszczone dusze do swojego królestwa. Tobie cała chwała. Niniejszym zatwierdziłem, komodor Henry Lucard Gavrant. Otworzyć ogień.

Gdy tylko mnich z hukiem przybił stemplem pieczęć komodora rozpoczęła się kanonada. Dziwny łoskot wystrzału ognistych armat wypełnił głowę Sary, bardziej wwiercając się w uszy niż dudniąc w nich. Wkrótce wszystko brzmiało jak jeden ciągły syk i tumult. Ogromny pokład Chrztu drżał na wskroś przy każdym wystrzale i zdawał się odchylać; żadne obliczenia kanonierów nie były jednak błędne i smugi płomienistego światła - niby komety - szybowały prostu w kierunku wyspy, dworu i portu. Niczym spadające gwiazdy oświetlały świat swym szkarłatno-złotym blaskiem. Nawet słońce blakło brzy nim i dzień zdawał się zmienić w noc. Gdy moździerzowy ostrzał dotarł do celu, wyspa zmieniła się w złocistą plejadę. Powoli i konsekwentnie.
W końcu nienasycone płomienie objęły każdy skrawek ziemi i portu. Wyżerały nawet fale, pokrywając taflę wody niczym plamy światła. Blask pożogi odbijał się wszędzie wokoło; i choć Sara rozglądała się na wszystkie strony, widziała tylko nieskończone morze ognia.
koneser kronik

Re: Kronika

Post autor: koneser kronik »

swietne jest to opowiadanie. Czekamy na więcej
Awatar użytkownika
Ygrek
Posty: 291
Rejestracja: 2013-10-22, 23:08
Tytuł: Wiecie kim jestem
Has thanked: 3 times
Been thanked: 9 times

Re: Kronika

Post autor: Ygrek »

spoko, dzięki
Awatar użytkownika
Borys
Krul
Posty: 5516
Rejestracja: 2013-02-16, 17:21
Tytuł: Wielki Chan Borysady
Has thanked: 46 times
Been thanked: 43 times

Re: Kronika

Post autor: Borys »

Yub poczytny taki.
Jack: Wilhelm, wanna come work for me and open a vault?
Wilhelm: No.
Jack: I'll pay you a million dollars.
Wilhelm: Okay.
Awatar użytkownika
Ygrek
Posty: 291
Rejestracja: 2013-10-22, 23:08
Tytuł: Wiecie kim jestem
Has thanked: 3 times
Been thanked: 9 times

Re: Kronika

Post autor: Ygrek »

Noty zbiegłego kapitana, 1.
Wiele miesięcy minęło odkąd zostałem zbrukany jadem umarłych, o wiele wcześniej niż świat przyznał iż stoi w obliczu zarazy. Echem niesie się już przekonanie że wszystko zaczęło się niedawno i nagle... Ludzie których mijam lękliwie tłumaczą sobie nieporadność władców właśnie tym - zaskoczeniem... ale wszyscy są w błędzie. Było wiele znaków, a my byliśmy zaślepieni naszą pogonią za gwiazdami.

Moje dłonie poczęły drętwieć i tracić dawną siłę... wpatruję się w poczerniałe palce tak bardzo upodabniające te ręce do szponów umarłych, z którymi przyszło mi wtedy walczyć. Moje serce ciągle bije - lecz gdy spocznę, słyszę fałsz w jego uderzeniach.... obcy szmer który nie pozwala mi być tym, kim byłem. Czuję że moje istnienie jest oszustwem. Mój czas jest pożyczony... i zaczynam wierzyć że zawsze tak było.
Jest we mnie coś mrocznego... coś, co nie zostawia mnie na krok.

Każdej nocy, której udaje mi się usnąć porywają mnie coraz dziwniejsze koszmary dręczące ciało i resztki ducha... Coś innego woła w nich do mnie, coś czego nie mogę nazwać, coś ciemniejszego niż piekło którym straszyli mnie święceni. Goni mnie siła wdzierająca się jakby z innego wszechświata, spoza wszelkich gwiazd i boskich praw. Nie potrafię przed nią uciekać... i w głębi duszy nagle wiem, że nic nigdy przed nią nie ucieknie. Jej uschnięty chłód przyprawia mnie o nieludzkie pragnienie, a nieskończone macki porywają mnie z siłą jakiej nie znał żaden morski potwór.
I gdy próbuję spojrzeć za siebie, tam gdzie mnie wciąga... w jej oczy - widzę tylko nocne niebo rozprute przez ciemność, w której nie ma żadnych światów. Wszystkie gwiazdy wymarły... na zawsze.

Jakieś resztki instynktu prowadzą mnie na wschód, z dala od restrykcji naszych ładów - którym próbuję nieustannie umknąć, gdyż ani prawo, ani jego przeciwieństwa mnie nie ugoszczą. Gdy trafiam do ostatnich znanych przystani coś w mej duszy każe mi wierzyć, że znam drogę. To kłamstwo przez które błąkam się dzień po dniu. Ale nie potrafię mu dalej zaprzeczać... moja wola nie jest już moją własną.
Awatar użytkownika
Ygrek
Posty: 291
Rejestracja: 2013-10-22, 23:08
Tytuł: Wiecie kim jestem
Has thanked: 3 times
Been thanked: 9 times

Re: Kronika

Post autor: Ygrek »

Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Zombiesada”