THOMAS
Miejscowi nie oponowali. Porucznik widział, że nie mają siły na inne pomysły. Walka z hordą trupów zdecydowanie ich wyczerpała. Przenieśli rannego w nieskalane krwią i truchłami miejsce pod jedną z krawędzi obozu, razem z paroma skrzynkami i tobołkami. Marvowi nie pozostało nic, jak wychylić jeszcze kilka łyków, by uśmierzyć ból. Reszta czuwała.
Noc była nieprzyjemna i ciężka. Pomimo znacznej odległości od centrum pobojowiska, powietrze nadal było przepełnione wonią jatki. Wkrótce wzbił się chłodny wiatr, rozwiewając nieco opary rzezi - ale przeszywając obozujących zimnem. Nawet tu, na południu, lato zbliżało się ku końcowi.
Warty przepełnione były nudą i kolejnymi porcjami zmęczenia, które jeszcze nie wygasło po walce. Sprawiło ono jednak, że sen - pomimo groteskowych warunków - przyszedł łatwiej. Gdy tylko Thomas mógł spocząć na prowizorycznym posłaniu z jakichś starych koców natychmiast uderzyło go znużenie. Zasnął wciąż mając smak krwi gdzieś w głowie.
Nie wiedział, ile mogło minąć czasu, ale obudził się z poczuciem iż ciężko zaspał. Z pewnością słońce było już niemal w zenicie; domyślił się, iż towarzysze oszczędzili mu paru wart. Najwyraźniej w "podzięce" za jego wielki wkład w ich przetrwanie. Niemniej był wypoczęty, choć nieco obolały i o zdecydowanie wysuszonym pysku... wrażenie typowe dla zbyt długich drzemek.
To Oliver zbudził go szturchnięciem ręki.
- Czas wstawać, panie żołnierzu - Zakomunikował przez zęby. Minę miał nietęgą, a w dłoni ściskał muszkiet. - Chyba znowu mamy jakieś towarzystwo...
- Tylko nie wiemy, czy chcą zeżreć nasze flaki, czy zapasy - Wtrącił "drwal", również krzątający się gdzieś z przodu. Dłonią wskazywał na kierunek, z którego wczoraj przyszedł sam Marrow.
Na horyzoncie, w błyskach słonecznego światła, zbliżały się dwie ludzkie sylwetki.
IWAN I AZHIM
Akcja przenosi się z Pechowców
Droga minęła szybciej niż spodziewał się tego Morozow. Przynajmniej do tego znamiennego punktu; nadal nie wiedział, ile jeszcze drogi do Stockton. Chwilowo jednak straciło to na znaczeniu. Oto na ich drodze widniało coś, co wyglądało na prowizorycznie zabarykadowany obóz. Pełen usieczonych trupów, krwi i szczątków.
Nie musieli nawet podchodzić zbyt blisko, by stwierdzić te szczegóły. Miejsce z daleka biło czerwienią, a "barykady" okazywały się coraz bardziej rozwalone i połamane. Koślawa palisada, sterta desek, skrzynek i plandek. W głębi tej konstrukcji majaczyło coś, co mogło być wieżą-leśniczówką - ale najwyraźniej już się zawaliło.
W drewnianym pobojowisku spostrzegli sylwetki, które najwyraźniej ich obserwowały. Ich postawa, o dziwo, sugerowała że są to żywi ludzie... choć sceneria i tak nie napawała optymizmem.
Od strony obozu zawiał wiatr, niosąc świeżą jeszcze woń jatki i zmęczenia. Znów poczuli się jak wtedy, gdy obudzili się przy wraku
Zielonej Łuny.