autor: Jaszczur » 2019-07-21, 21:17
-----------------------------------------
V Zlot Borysady- wideło recenzja
-----------------------------------------
Dzień pierwszy
Niedziela, godzina 23:57. Następnego dnia mieliśmy już zacząć utęskniony zlot, na który czekaliśmy od bardzo dawna. Budzik na godzinę 4 rano był już ustawiony, walizka spakowana. Nic tylko iść na szybkie spanko i wstać na pociąg. Godzina 00:37 a ja dalej na nogach. Po prawie godzinie rzucania się z boku na bok i pisaniu z Grubym na discordzie (który też miał ten sam problem co ja) w końcu udało się zasnąć. Budzik zadzwonił prawie natychmiast po tym gdy zamknąłem oczy, tak mi się przynajmniej zdawało, ale jak zobaczyłem na ekranie telefonu "Wstawaj na Zlot, CYKA" to od razu oprzytomniałem. Szybko ogarnąłem się i wystrzeliłem z domu nawet nie jedząc śniadania. Droga na dworzec kolejowy to był pierwszy dramat, który prawie przekreślił mi całą frajdę ze zlotu, ale na szczęście udało się dotrzeć na czas. Wsiadam do pociągu, szukam mojego przedziału i... Ja pierdole, Gruba, a co ty tu robisz? Okazało się, że miałem wykupione miejsce naprzeciwko naszego Giga Nigga 9000 (wcale nie planowaliśmy tego). Nasz przedział był pełen grubasów, więc bardzo szybko zostałem zgnieciony między dwiema dorodnymi paniami. Wkurzaliśmy z Grubą naszych towarzyszy podróży rozmowami o rozjeżdżaniu ludzi pociągiem. Dosiadły się jeszcze do nas dwie starsze panie, które też nie spały ostatniej nocy i miały przez to głupokowaty humor. Od razu Gruba zaczęła z nimi rozmowy o sraniu. W końcu udało nam się dojechać do Gdańska. Zeszliśmy z peronu i rozglądamy się za naszą ekipą, której nigdzie nie było widać. Nagle telefon od Grubego:
- A wy dokąd idziecie, zaczekajcie bo jesteśmy za wami.
- Ale przecież my stoimy w miejscu, na pewno nie idziesz za randomami?
- No stójcie po prostu.
- Przecież stoimy w miejscu od 5 minut...
Już miałem dość marudzenia tego spaślaka, więc się rozłączyłem. Gruba szturchnęła mnie tylko i zauważyłem bandę naszą schodzącą po schodach dworca: Gruby, Kasia, Nevrast. Przywitaliśmy się z nimi, dobrze was było zobaczyć mordeczki. Po wzruszającym spotkaniu poszliśmy na jakieś treściwe śniadanie do pobliskiej galerii. Podczas kiedy my jedliśmy sobie rzeczy Gruba marudziła jak to wszystko jest niedobre i słone i suche i fu. W końcy stwierdziła, że idzie do łazienki. Poszła w lewo. Wróciła po 10 minutach z prawej strony gdzie znajdował się sklep z ciuchami. Albo była w łazience dla personelu sklepu, albo przebiła się przez ścianę w sklepie. Innej opcji nie ma. Zanim skończyliśmy żarcie na schodach ruchomych pojawiła się znajoma postać jakiegoś brudasa. TO NASZ BORYS! Ojapierdole! Ile chłopina dostał klepnięć w plecy to nikt nie wie, ale krul przez dobre 5 minut nie mógł się wyprostować. Gruba stwierdziła, że w sumie przy krulu trzeba ładnie wyglądać, więc poszła do przebieralni czy innej łazienki ubrać się w borysadową koszulkę. Wróciła przebrana i smutna, bo zbiła pół litrowy słoik majonezu kieleckiego, który przywiozła w torebce. Jak dla nas - wygranko. Niedługo potem poszliśmy ponownie na dworzec odebrać Chromego i Shalvana, którzy właśnie dojechali do Gdańska. Stwierdziliśmy, że mamy jeszcze dużo czasu, więc poszliśmy na bilaaaard. Nie było jeszcze 12:00 a my już łoiliśmy piwo jak rasowe pijaki. Fajnie było. Kilka fotek leżącego na stole bilardowym Chromego otoczonego bilami mówi samo za siebie. Podczas gdy my stukaliśmy się kijkami po kulkach znikąd pojawił się przy nas Mark. Elegancki jak zawsze, w koszuli, patrzył na nas - pijane od rana zwierzęta - i się uśmiechnął. Nagle hasło, MAMY 20 MINUT DO AUTOBUSU! Ruszyliśmy czym prędzej i ledwo zdążyliśmy, uff. Potem droga przez roboty drogowe, które jak były rok temu tak teraz niezmiennie cały czas uprzykrzały życie. Chyba nawet w tych samych miejscach było wszystko rozkopane, a robotników nie widać. Gdy dojechaliśmy do Kartuz i mieliśmy się przesiąść w następny autobus okazało się, że:
- nasz obecny autobus nie jechał na pętle i wysadził nas jakieś 100 metrów dalej
- Gruba musi do łazienki
- nasz następny autobus właśnie włącza silniki bo ma odjazd za minutę a następny kurs o 17
Pobiegliśmy czym prędzej na nowy autobus. Kto dobiegł pierwszy wrzucił torbę w zamykające się drzwi autobusu i zablokował kierowcy możliwość odjazdu. Potem misternie liczył drobne na bilet. Kierowca wkurwiony, bo ma opóźnienie 20 sekund, a w międzyczasie dobiegła cała reszta załogi. Na szczęście się udało wszystko załatwić i ruszyliśmy w drogę do Gowidlina. Z przystanku w miejscowości odebrała nas kochana pani właścicielka, która podjechała po nas samochodem. Załadowaliśmy do niego wszystkie bagaże oraz baby i poklepaliśmy się wesoło po plecach w nagrodę za dobrze wykonaną pracę. Walizki, Katharsis i Gruba pojechały, a nasze męskie grono ruszyło w drogę do naszego ośrodka. Humory dokazywały i nawet słoneczko cieszyło się z naszego przyjazdu.
https://drive.google.com/open?id=14tKA2 ... 74uENe1YJl
W końcu dotarliśmy do utęsknionego domku. Na szczęście nic się on przez rok nie zmienił. Rok temu zostawiliśmy w nim wiele wspomnień i teraz na jego widok zrobiło nam się jakoś ciepło na wątrobach. Przeszliśmy przez drzwi i zastaliśmy już nasze kucharki przy pracy. Zjedliśmy pyszny obiadek i przeszliśmy do najważniejszych ceremonii - otwarcia Zlotu Borysady. Gruby rozdał każdemu po nowej koszulce, więc wyszliśmy przed domek i rytualnie zrzuciliśmy z siebie obecne szmaty na ziemie. Gdy już każdy przywdział czerń Borys zaprezentował nam nasz nowy nabytek - flagę Borysady. Nie żeby coś, ale to jest już znaczący kamień milowy w rozwoju naszej społeczności
Zrobiliśmy defiladę z flagą dookoła naszego domku i zamieściliśmy ją nad wejściem, tym samym przejmując pełną władzę nad ośrodkiem i oddając ją w ręce krula. Następnym krokiem było podpisanie regulaminu imprezy masowej. Nie wiem w sumie dlaczego ale koniec końców posłużyłem jako stolik do podpisywania i każdy zostawiał autografy na pergaminie rozwiniętym na moich plecach. Ja też podpisywałem się na swoich plecach, jak wszyscy to wszyscy. Zwieńczeniem ceremonii było wręczenie nagród i prezentów dla członków Loży. Borysadowicze nie zapominają o swoich braciach i siostrach, więc nie obyło się bez serdecznych słów, przytulasów, napierdalania Borysa po plecach (znowu) i tak dalej. Moim zdaniem zloty to o wiele lepsze święta od bożego narodzenia. Ponieważ wszyscy byli już bardzo zmęczeni całodniową przeprawą to poszliśmy grzecznie... PIĆ KURWA, A CO MYŚLELIŚCIE? Od razu ruszyły zakupione wcześniej zapasy, ale tak jak Borys wcześniej opisał, w dość małych ilościach. Po zaspokojeniu wstępnego pragnienia poszliśmy grzecznie w spanko.
Dzień drugi
(Kurde, ale się rozpisałem....)
Budzimy się rano a nad nami drewniane deski poddasza naszego ukochanego domku. To musi być sen. Rozglądam się i widzę przed sobą łóżko Shalvana, Nevrasta, gdy przekręciłem głowę dostrzegłem wystające z pod kołdry tuż przed moją głową nogi Borysa. To jednak nie był sen. To był ZLOT! Gdy wszyscy wstali i zeszli do naszego kuchnio-salonu to uświadomiliśmy sobie, że masońska umiejętność zaginania czasu i przestrzeni została aktywowana. Cały tydzień zlał nam się w zlepek kilku radosnych chwil, więc chronologia dalszych wydarzeń może zostać z tego powodu zachwiana. Po pysznym śniadanku przy akompaniamencie muzyki klasycznej zaczęliśmy zabawy. Nie pamiętam dokładnie ale chyba zaczęliśmy od rzucania bumerangami, rummberangami, rumebangerami czy co to tam kurwa było. Oczywiście los chciał, że nasz obiekt do rzucania wylądował na drzewie, dobre 5 metrów nad ziemią. Polizałem więc swoje jaszczurze dłonie i stopy, aby nabrały przyczepności, i zacząłem wspinaczkę po masywnej roślinie. Trzepiąc całą koroną drzewa jak pojebany w końcu strąciłem rubembang na ziemię i mogliśmy kontynuować zabawy w prymitywne szarpanie się na ziemi i wyrywanie sobie zabawki z rąk. Po południu dostaliśmy telefon od Nevrasta, że już jest w drodze autobusem, więc Borys uformował komitet powitalny (w składzie Borys, Mark, Jaszczur, Gruby, ale najpierw Mark, potem Gruby, ale wcześniej Jaszczur, w tej kolejności, nie odwrotnie). Władca Borysady chwycił za nasz sztandar zatknięty na kiju od mopa i ruszyliśmy w drogę krokiem marszowym. Tak, wypracowaliśmy krok marszowy. Udało nam się bardzo szybko zsynchronizować kroki i dziarsko szliśmy przed siebie tupiąc najmocniej jak się da. Na przedzie szedł Borys a nad całym orszakiem powiewała nasza dumna flaga. Do tego wszyscy mieliśmy borysadowe koszulki, więc tworzyła się z tego jednolita całość. Dzieci nas zaczepiały po drodze, ludzie patrzyli z podziwem, jakiś starszy pan na rowerze wtórował naszym okrzykom "LEWA! LEWA!", pewnie stary wojskowy. Musieliśmy zrobić na nich wrażenie. Idealnie zgraliśmy się z przyjazdem autobusu, bowiem gdy Nevrast wysiadł na przystanku my byliśmy dosłownie dwa metry od niego. Nasz kompan oficjalnie ucałował sztandar i ruszyliśmy w drogę powrotną (po drodze zaszliśmy do sklepu po... picie). Nevrast nie miał lekko, ponieważ w drodze powrotnej też cały czas maszerowaliśmy. On jeszcze nie był przećwiczony i do tego nosił ciężki plecak, ale TO BEZ ZNACZENIA! Każdy dźwigał ciężkie torby z prowiantem, więc było uczciwie. Eskadra maszerowała dalej. Gdy doszliśmy do domku i wszyscy przywitali się z Nevrastem, ten dostał swój przydział prezentów: koszulkie markową, kieliszek imienny do wódki i bongosy. Wzruszony uderzył w membranę i... rozpierdolił bongosy jednym potężnym ciosem. Fajnie było. Borys rozłożył wieczorem na stole swoją planszówkę i zaczęła się ostra jazda bez trzymanki. Każdy z nas dostał swoją kostkę, która pokazywała ile pól może się ruszyć pionek oraz... każda kość miała dodatkowe właściwości. Kostka Chromego miała na jednym polu znaczek kieliszka, co Borys wyjaśnił, że jak wypadnie to Chromy polewa wszystkim kolejkę. Przy pierwszym rzucie kostką Chromy wylosował nam kolejkę
Gruba miała na kostce bicie nas po tyłkach, przez co ciągle przed nią uciekaliśmy a mniej zręczni dostawali baty. W grze losowaliśmy też dużo różnych wyzwań, odtworzyliśmy przykładowo szarżę Rohhirimów z Władcy Pierścieni. To był kociokwik gdy Borys dosiadający Grubą wbił się we mnie i Grubego. Innym wyzwaniem było wypicie przeze mnie wódki z musztardą i kabanosem. Jak tylko to wyzwanie padło wszyscy momentalnie się ucieszyli, bo lubią mnie wkurwiać a ja od dawna unikam tego szota jak ognia. Gdy przede mną stała już ta mikstura a Gruby skierował na mnie kamerę, aby komisyjnie uwiecznić ten moment, ja użyłem mojej tajnej umiejętności nadanej mi przez Borysa na mojej karcie postaci i odbiłem wyzwanie do Grubej. Wszyscy byli zawiedzeni, Borys też bo zapomniał o tej umiejętności. Mina Grubej śni mi się do dziś, szach mat
Dzień trzeci
(Ile tego jeszcze....)
Wstaliśmy i od razu przeszliśmy do poważnych rzeczy. Po kilku planszówkach zaczęły się obrady dotyczące przyszłości Borysady. Po kilku puszkach piwa już wszystko wiedzieliśmy i nie trzeba było dłużej radzić. Pograliśmy sobie w siatkówkę i ogólnie dobrze się bawiliśmy. Prognozy pogody nie były dla nas pomyślne, więc podwójnie cieszyliśmy się, że słońca nam nie brakowało. Ponieważ było bardzo ciepło to postanowiliśmy iść popływać w jeziorze. Gruby bardzo ładnie odegrał scenę zmysłowej kąpieli Konona. Woda była zimna, więc wszyscy staliśmy w wodzie po kolana. Ciągle ktoś pytał czy woda ciepła czy zimna. Dla mnie ciepła! I jak się nagle nie rzucę do wody! Zanurzyłem się pierwszy, hehe. Dostałem też nową ksywę - Pani Jeziora. Nie wiem czemu. Gdy wróciliśmy do domku to jeszcze trochę pograliśmy i popiliśmy aż wreszcie nastał wieczór. O północy wróciliśmy nad jezioro. Wyszliśmy na najdłuższy pomost i w świetle księżyca w pełni zaczęliśmy pisać wiersze. Gdy wszyscy nabrali inspiracji z przyrody i skończyli swoje wypociny to powróciliśmy do domku na oficjalne recytowanie. Wiersze były bardzo głębokie i piękne, niedługo pewnie pojawią się na łamach forum. Potem poszliśmy spać.
Dzień czwarty
W sumie masońska umiejętność zaginania czasu i przestrzeni była na tyle silna, że nie pamiętam tak dokładnie tego dnia. Na pewno piliśmy, na pewno graliśmy w Colt Expressa, Konika Morskiego (gra w tasowanie kart), Gliniarzy, 7 cudów świata i inne. Nie mogło zabraknąć też zimnego piwerka i pysznego jedzonka z kuchni Grubej i Katharsis. Pogoda dopisywała, więc poszliśmy ponownie nad jezioro. Tym razem przygotowaliśmy się na ten rejs. Zaszliśmy do wypożyczalni sprzętu wodnego, ja miałem na głowie czapkę pirata, plastikową strzelbę, piankową szablę i sztandar Borysady. Mark też miał założoną maskę plague doctora.
- ARRRR! Wydajcie nam sprzęt szczury lądowe!
Zawołałem, a w odpowiedzi wyszła nam na spotkanie mała dziewczynka, która była bosmanem tej wypożyczalni. Ta sama co wydawała nam wiosła rok temu! Szybko awansowała. Dostaliśmy wiosła, kapoki, trzy kajaki i rower wodny. Shalvan i ja zajęliśmy rower, bo był duży i wygodny. Na pakę wzięliśmy Grubą, która miała za zadanie trzymać sztandar Borysady. Tym samym utworzyliśmy pierwszy statek flagowy w historii tego forum.
https://drive.google.com/open?id=11h5f9 ... OmIXTYxY3N
Próbowaliśmy ćwiczyć manewry wodne i formacje floty, ale nam nie wychodziło. Z jakiegoś powodu wszystkie kajaki postanowiły atakować nasz rower flagowy i podchodzić do abordażu. Na szczęście Shalvan i ja mieliśmy piankowe szable, więc laliśmy wszystkich psubratów po łapach i nogach. Atak został odparty! Podczas dalszego rejsu nasza szanowana koleżanka Gruba wyciągnęła ze swojej torby zimne piwerka. Zbawicielka! Sączyliśmy sobie i płynęliśmy spokojnie po wodach jeziora. Z telefonu grała nam muzyka z Piratów z Karaibów. Shalvan jak się okazało też ładnie śpiewa, wiec przerzuciliśmy się na jego piosenki. Po kilku piosenkach pieśniarz miał dość, więc wróciliśmy do słuchania Stachurskiego i innych hitów z lat 90.
Pod wieczór dostaliśmy ważny sygnał - Kurowa jest w drodze do Gowidlina! Borys ponownie zebrał orszak powitalny, ponownie chwyciliśmy flagę i ruszyliśmy marszem na przystanek. Gdy ONA wysiadła z autobusu, my już tam byliśmy. Zastaliśmy bardzo sympatyczną Kurową, a ona bardzo abstrakcyjny oddział przebierańców. W ramach ceremonii powitania poszliśmy na zakupy po piwo (znowu). Wieczorem puściliśmy wodze fantazji. Wszyscy byli już w komplecie (poza Bubem :(, Bub, czekamy na ciebie w przyszłym roku). To był największy zlot w historii zlotów, bowiem w naszym Borysadowym domku bawiło się aż 10 osób! Zabawie nie było końca. Śpiewaliśmy, tańczyliśmy, piliśmy. Ten kto był zmęczony ten padał gdzie się dało, reszta balowała dalej. Postawiliśmy na środku salonu kaktus na ziemi (kaktus podpisany Bub, aby nasz szanowny kolega też był z nami symbolicznie) i zaczęliśmy miotać w niego balonami. W rytm piosenki Alphaville - Big in Japan zaczęliśmy drzeć mordy
BUB BUUUB BUB BUB BUUUUUUUUB BUB BUUB BUB BUB BUUUB
Jakim cudem rytuał przywołania Buba się nie udał? Nie wie nikt.
Coraz więcej osób padało jak muchy, coraz mniej alkoholu zostawało w butelkach ale nas ciągle nosiło. Przy zgaszonych światłach, w blasku pojedynczej latarki zaczepionej u sufitu tańczyliśmy dalej do Stachurskiego, Gothic rapów, Jessici, Elizabeth, dark electro i innych hitów. Zabawa skończyła się przed 4 rano, gdy już szarówka się robiła na dworze.
Dzień piąty
(Piszę to wypracowanie już od 2 godzin, ja pierdole...)
Ostatni dzień był chyba najbardziej emocjonujący. Po obfitym śniadanku rozegraliśmy fazę kwalifikacyjną do wielkiego turnieju na miecze. Każdy z każdym rozegrał pojedynek do trzech trafień. Tak jak rok temu, ponownie przed domkiem pozbyliśmy się trawy w sposób naturalny. Zaprawdę zrobiliśmy tam udeptaną ziemię. Na godzinę 15:00 mieliśmy zarezerwowanego paintballa. Po drodze zdaliśmy sobie sprawę, że google nie wie gdzie to jest i prowadzi nas jakimiś dziwnymi ścieżkami. Postanowiliśmy zapytać miejscowej ludności:
- Szukamy jednego miejsca, pomoże nam pani?
- Jasne, mieszkam tu od 30 lat, więc wiem co i jak
- Paintball
- A to jednak nie wiem
Na szczęście pani była bardzo sympatyczna, więc troszkę jeszcze pogadaliśmy i poszliśmy dalej. Kolejna osoba, która nas spotkała pokazała już bardziej konkretny kierunek "TAM". Mówiąc to wskazała na pole. No dobra! Podnieśliśmy łapy do góry poszliśmy przez jakieś pola. Zielsko, trawy i zboża sięgały nam miejscami nawet do pach, ale w końcu przedarliśmy się do jakieś drogi, przy której znaleźliśmy kierunkowskaz "Paintball 200 m ->". Poszliśmy, znaleźliśmy, przeszliśmy szybki instruktarz i pobraliśmy sprzęt. W pełnym wyposażeniu wyglądaliśmy groźnie! Zaczęło się szczelanie. Kulki latały, farba się lała i wszędzie zostawały kule po dziurach. Oczywiście pierwszą kulkę w całej grze musiałem oberwać ja... Zdarza się, wychodzę z bazy jeszcze raz i... drugie trafienie, w czoło. Szybka hełmu na lewym oku zalała mi się farbą, ale to nie powód aby wymiękać. W końcu po zajęciu strategicznych pozycji udało nam się podnieść flagę na środku placu boju i obronić ją przed dzikimi szarżami Grubego. No nie tylko Grubego, ale on najczęściej to robił. Druga runda była już lepsza dla mnie, ponieważ już mniej więcej wyczułem zasady gry i jak celować z markera. Razem z moją wyborową drużyną zajęliśmy miejsca dookoła flagi i czekaliśmy w spokoju, w ukryciu, jak pająki. Nieruchomo. Gdy tylko gdzieś przebiegła osoba w zielonej kamizelce (my byliśmy czerwoni) to od razu w tamtym kierunku leciały przynajmniej cztery nasze kulki. To był totalny pogrom. Mam nadzieję Borys, że będziesz o tym pamiętał gdy w końcu zdecydujesz się na uformowanie oddziału komandosów. Po meczu podziwialiśmy nasze pamiątki wojenne czyli zasobną kolekcję siniaków po trafieniach. Dziwne, że zostały nam takie ślady, bo kulki wcale nie bolały. Może mi się tak tylko wydawało. Gruba i Kurowa miały ładnie poobijane całe nogi, Chromy miał potężnego tribala na plecach a Gruby czerniaka na szczepionce. Gites. Wróciliśmy do naszego domku wieczorem i po kolacji odegraliśmy Arenę Triumfu Żelaznego Ognia. Walki były bardzo zażarte. Shalvan, który pojawił się po raz pierwszy na zlocie, zaskakująco dobrze sobie radził z szabelką i odważnie torował sobie drogę do podium w kolejnych rundach. Gruby ku zaskoczeniu wszystkich wygrał z Chromym. Nasz zeszłoroczny czempion był pewnie specjalnie ostrzeliwany na paintballu, aby go osłabić. W końcu w wielkim finale spotkali się Mark i Shalvan. Słońce już praktycznie zaszło i zrobiło się ciemno. Widzieliśmy tylko szybkie ruchy bladych rąk wojowników oraz deszcze iskier przy zderzeniach piankowych szabli. Ostatecznie pierwsze miejsce wygrał Mark, gratulujemy! W nagrodę wygrał Grubą. Od razu nie omieszkał się tym pochwalić swojej dziewczynie. Pod koniec dnia wzięliśmy się za sprzątanie, aby rano już nie mieć dużo roboty. Ogarnęliśmy domek i pierdolnęliśmy w bongosa (znaczy, poszliśmy spać).
Dzień szósty
(Trzecia godzina pisania...)
GODZINA 6:30 WSTAJEMY HOP HOP HOP HOP HOP. Szybko zjedliśmy śniadanie, posprzątaliśmy po sobie, wynieśliśmy nasze toboły i walizkę (wink wink) przed domek. Wymarsz o godzinie 8:15, autobus o 9. Wyrobimy się. Na przystanku okazało się, że autobus, na który szliśmy nie jeździ w soboty. Najbliższy jest za półtorej godziny, spoko. Poszliśmy do pobliskiego sklepu po jakieś lody, zimną colę. Gruba sączyła sobie monsterka w puszce aż tu nagle podjeżdża policja.
- Dobrze się bawimy?
- Tak panie władzo
- A co tam chowamy?
Gruba pokazuje puszkę
- Monsterka panie władzo
- Aha, to udanej imprezy. Właśnie zaoszczędziliście pięć stówek
- Dziękujemy panie władzo
I pojechał pan policjant, na szczęście nie widział poukrywanych za plecakami otwartych puszek piwka
Tak oto dojechaliśmy do Kartuz. Na szczęście obyło się bez nieprzyjemnych przygód. Wszyscy mieli przy sobie wszystkie swoje ruchomości, więc na spokojnie wsiedliśmy do drugiego autobusu i wróciliśmy do Gdańska. Po drodze zostawiliśmy jeszcze gdzieś Grubą, ponieważ długo staliśmy w korkach i stwierdziła, że szybciej dojdzie na piechotę.
https://drive.google.com/open?id=13Y1nF ... SZQL9zDVlD
Wysiadła i akurat ruszyliśmy. W Gdańsku pożegnałem się z szanowną Lożą, wyściskałem wszystkich i wszedłem do pociągu. Gdy tylko między mną a nimi zamknęły się drzwi to zacząłem tęsknić. Po drodze bawiłem się jeszcze w odźwiernego toaletowego, ponieważ miałem miejsce stojące pod kiblem. Pociąg zapchany ludźmi ile tylko wlezie a te debile nawet drzwi od kibla sobie nie potrafią otworzyć. Widocznie nie każdy zdaje sobie sprawę, że trzeba nacisnąć klamkę dlatego przez całą drogę służyłem jako pomoc podróżna: Tak, otwarte. Proszę nacisnąć klamkę. Łazienka wolna. Łazienka zajęta. Właśnie ktoś wszedł do środka. W końcu dotarłem do domu. Postawiłem bagaż (wink wink) w pokoju i pierdoląłem w bongosa.
Tak się zakończył Wielki Zlot Loży Masońskiej Borysady z mojej perspektywy. Tymczasem Gruba idzie do domu już drugi dzień. Podobno wczesną nocą w niedzielę dotarła wreszcie w swoje strony, ale to tylko legenda.
-----------------------------------------
V Zlot Borysady- wideło recenzja
-----------------------------------------
Dzień pierwszy
Niedziela, godzina 23:57. Następnego dnia mieliśmy już zacząć utęskniony zlot, na który czekaliśmy od bardzo dawna. Budzik na godzinę 4 rano był już ustawiony, walizka spakowana. Nic tylko iść na szybkie spanko i wstać na pociąg. Godzina 00:37 a ja dalej na nogach. Po prawie godzinie rzucania się z boku na bok i pisaniu z Grubym na discordzie (który też miał ten sam problem co ja) w końcu udało się zasnąć. Budzik zadzwonił prawie natychmiast po tym gdy zamknąłem oczy, tak mi się przynajmniej zdawało, ale jak zobaczyłem na ekranie telefonu "Wstawaj na Zlot, CYKA" to od razu oprzytomniałem. Szybko ogarnąłem się i wystrzeliłem z domu nawet nie jedząc śniadania. Droga na dworzec kolejowy to był pierwszy dramat, który prawie przekreślił mi całą frajdę ze zlotu, ale na szczęście udało się dotrzeć na czas. Wsiadam do pociągu, szukam mojego przedziału i... Ja pierdole, Gruba, a co ty tu robisz? Okazało się, że miałem wykupione miejsce naprzeciwko naszego Giga Nigga 9000 (wcale nie planowaliśmy tego). Nasz przedział był pełen grubasów, więc bardzo szybko zostałem zgnieciony między dwiema dorodnymi paniami. Wkurzaliśmy z Grubą naszych towarzyszy podróży rozmowami o rozjeżdżaniu ludzi pociągiem. Dosiadły się jeszcze do nas dwie starsze panie, które też nie spały ostatniej nocy i miały przez to głupokowaty humor. Od razu Gruba zaczęła z nimi rozmowy o sraniu. W końcu udało nam się dojechać do Gdańska. Zeszliśmy z peronu i rozglądamy się za naszą ekipą, której nigdzie nie było widać. Nagle telefon od Grubego:
- A wy dokąd idziecie, zaczekajcie bo jesteśmy za wami.
- Ale przecież my stoimy w miejscu, na pewno nie idziesz za randomami?
- No stójcie po prostu.
- Przecież stoimy w miejscu od 5 minut...
Już miałem dość marudzenia tego spaślaka, więc się rozłączyłem. Gruba szturchnęła mnie tylko i zauważyłem bandę naszą schodzącą po schodach dworca: Gruby, Kasia, Nevrast. Przywitaliśmy się z nimi, dobrze was było zobaczyć mordeczki. Po wzruszającym spotkaniu poszliśmy na jakieś treściwe śniadanie do pobliskiej galerii. Podczas kiedy my jedliśmy sobie rzeczy Gruba marudziła jak to wszystko jest niedobre i słone i suche i fu. W końcy stwierdziła, że idzie do łazienki. Poszła w lewo. Wróciła po 10 minutach z prawej strony gdzie znajdował się sklep z ciuchami. Albo była w łazience dla personelu sklepu, albo przebiła się przez ścianę w sklepie. Innej opcji nie ma. Zanim skończyliśmy żarcie na schodach ruchomych pojawiła się znajoma postać jakiegoś brudasa. TO NASZ BORYS! Ojapierdole! Ile chłopina dostał klepnięć w plecy to nikt nie wie, ale krul przez dobre 5 minut nie mógł się wyprostować. Gruba stwierdziła, że w sumie przy krulu trzeba ładnie wyglądać, więc poszła do przebieralni czy innej łazienki ubrać się w borysadową koszulkę. Wróciła przebrana i smutna, bo zbiła pół litrowy słoik majonezu kieleckiego, który przywiozła w torebce. Jak dla nas - wygranko. Niedługo potem poszliśmy ponownie na dworzec odebrać Chromego i Shalvana, którzy właśnie dojechali do Gdańska. Stwierdziliśmy, że mamy jeszcze dużo czasu, więc poszliśmy na bilaaaard. Nie było jeszcze 12:00 a my już łoiliśmy piwo jak rasowe pijaki. Fajnie było. Kilka fotek leżącego na stole bilardowym Chromego otoczonego bilami mówi samo za siebie. Podczas gdy my stukaliśmy się kijkami po kulkach znikąd pojawił się przy nas Mark. Elegancki jak zawsze, w koszuli, patrzył na nas - pijane od rana zwierzęta - i się uśmiechnął. Nagle hasło, MAMY 20 MINUT DO AUTOBUSU! Ruszyliśmy czym prędzej i ledwo zdążyliśmy, uff. Potem droga przez roboty drogowe, które jak były rok temu tak teraz niezmiennie cały czas uprzykrzały życie. Chyba nawet w tych samych miejscach było wszystko rozkopane, a robotników nie widać. Gdy dojechaliśmy do Kartuz i mieliśmy się przesiąść w następny autobus okazało się, że:
- nasz obecny autobus nie jechał na pętle i wysadził nas jakieś 100 metrów dalej
- Gruba musi do łazienki
- nasz następny autobus właśnie włącza silniki bo ma odjazd za minutę a następny kurs o 17
Pobiegliśmy czym prędzej na nowy autobus. Kto dobiegł pierwszy wrzucił torbę w zamykające się drzwi autobusu i zablokował kierowcy możliwość odjazdu. Potem misternie liczył drobne na bilet. Kierowca wkurwiony, bo ma opóźnienie 20 sekund, a w międzyczasie dobiegła cała reszta załogi. Na szczęście się udało wszystko załatwić i ruszyliśmy w drogę do Gowidlina. Z przystanku w miejscowości odebrała nas kochana pani właścicielka, która podjechała po nas samochodem. Załadowaliśmy do niego wszystkie bagaże oraz baby i poklepaliśmy się wesoło po plecach w nagrodę za dobrze wykonaną pracę. Walizki, Katharsis i Gruba pojechały, a nasze męskie grono ruszyło w drogę do naszego ośrodka. Humory dokazywały i nawet słoneczko cieszyło się z naszego przyjazdu.
[url]https://drive.google.com/open?id=14tKA2xCuMflhMohIdG0mKS74uENe1YJl[/url]
W końcu dotarliśmy do utęsknionego domku. Na szczęście nic się on przez rok nie zmienił. Rok temu zostawiliśmy w nim wiele wspomnień i teraz na jego widok zrobiło nam się jakoś ciepło na wątrobach. Przeszliśmy przez drzwi i zastaliśmy już nasze kucharki przy pracy. Zjedliśmy pyszny obiadek i przeszliśmy do najważniejszych ceremonii - otwarcia Zlotu Borysady. Gruby rozdał każdemu po nowej koszulce, więc wyszliśmy przed domek i rytualnie zrzuciliśmy z siebie obecne szmaty na ziemie. Gdy już każdy przywdział czerń Borys zaprezentował nam nasz nowy nabytek - flagę Borysady. Nie żeby coś, ale to jest już znaczący kamień milowy w rozwoju naszej społeczności ;>
Zrobiliśmy defiladę z flagą dookoła naszego domku i zamieściliśmy ją nad wejściem, tym samym przejmując pełną władzę nad ośrodkiem i oddając ją w ręce krula. Następnym krokiem było podpisanie regulaminu imprezy masowej. Nie wiem w sumie dlaczego ale koniec końców posłużyłem jako stolik do podpisywania i każdy zostawiał autografy na pergaminie rozwiniętym na moich plecach. Ja też podpisywałem się na swoich plecach, jak wszyscy to wszyscy. Zwieńczeniem ceremonii było wręczenie nagród i prezentów dla członków Loży. Borysadowicze nie zapominają o swoich braciach i siostrach, więc nie obyło się bez serdecznych słów, przytulasów, napierdalania Borysa po plecach (znowu) i tak dalej. Moim zdaniem zloty to o wiele lepsze święta od bożego narodzenia. Ponieważ wszyscy byli już bardzo zmęczeni całodniową przeprawą to poszliśmy grzecznie... PIĆ KURWA, A CO MYŚLELIŚCIE? Od razu ruszyły zakupione wcześniej zapasy, ale tak jak Borys wcześniej opisał, w dość małych ilościach. Po zaspokojeniu wstępnego pragnienia poszliśmy grzecznie w spanko.
Dzień drugi
(Kurde, ale się rozpisałem....)
Budzimy się rano a nad nami drewniane deski poddasza naszego ukochanego domku. To musi być sen. Rozglądam się i widzę przed sobą łóżko Shalvana, Nevrasta, gdy przekręciłem głowę dostrzegłem wystające z pod kołdry tuż przed moją głową nogi Borysa. To jednak nie był sen. To był ZLOT! Gdy wszyscy wstali i zeszli do naszego kuchnio-salonu to uświadomiliśmy sobie, że masońska umiejętność zaginania czasu i przestrzeni została aktywowana. Cały tydzień zlał nam się w zlepek kilku radosnych chwil, więc chronologia dalszych wydarzeń może zostać z tego powodu zachwiana. Po pysznym śniadanku przy akompaniamencie muzyki klasycznej zaczęliśmy zabawy. Nie pamiętam dokładnie ale chyba zaczęliśmy od rzucania bumerangami, rummberangami, rumebangerami czy co to tam kurwa było. Oczywiście los chciał, że nasz obiekt do rzucania wylądował na drzewie, dobre 5 metrów nad ziemią. Polizałem więc swoje jaszczurze dłonie i stopy, aby nabrały przyczepności, i zacząłem wspinaczkę po masywnej roślinie. Trzepiąc całą koroną drzewa jak pojebany w końcu strąciłem rubembang na ziemię i mogliśmy kontynuować zabawy w prymitywne szarpanie się na ziemi i wyrywanie sobie zabawki z rąk. Po południu dostaliśmy telefon od Nevrasta, że już jest w drodze autobusem, więc Borys uformował komitet powitalny (w składzie Borys, Mark, Jaszczur, Gruby, ale najpierw Mark, potem Gruby, ale wcześniej Jaszczur, w tej kolejności, nie odwrotnie). Władca Borysady chwycił za nasz sztandar zatknięty na kiju od mopa i ruszyliśmy w drogę krokiem marszowym. Tak, wypracowaliśmy krok marszowy. Udało nam się bardzo szybko zsynchronizować kroki i dziarsko szliśmy przed siebie tupiąc najmocniej jak się da. Na przedzie szedł Borys a nad całym orszakiem powiewała nasza dumna flaga. Do tego wszyscy mieliśmy borysadowe koszulki, więc tworzyła się z tego jednolita całość. Dzieci nas zaczepiały po drodze, ludzie patrzyli z podziwem, jakiś starszy pan na rowerze wtórował naszym okrzykom "LEWA! LEWA!", pewnie stary wojskowy. Musieliśmy zrobić na nich wrażenie. Idealnie zgraliśmy się z przyjazdem autobusu, bowiem gdy Nevrast wysiadł na przystanku my byliśmy dosłownie dwa metry od niego. Nasz kompan oficjalnie ucałował sztandar i ruszyliśmy w drogę powrotną (po drodze zaszliśmy do sklepu po... picie). Nevrast nie miał lekko, ponieważ w drodze powrotnej też cały czas maszerowaliśmy. On jeszcze nie był przećwiczony i do tego nosił ciężki plecak, ale TO BEZ ZNACZENIA! Każdy dźwigał ciężkie torby z prowiantem, więc było uczciwie. Eskadra maszerowała dalej. Gdy doszliśmy do domku i wszyscy przywitali się z Nevrastem, ten dostał swój przydział prezentów: koszulkie markową, kieliszek imienny do wódki i bongosy. Wzruszony uderzył w membranę i... rozpierdolił bongosy jednym potężnym ciosem. Fajnie było. Borys rozłożył wieczorem na stole swoją planszówkę i zaczęła się ostra jazda bez trzymanki. Każdy z nas dostał swoją kostkę, która pokazywała ile pól może się ruszyć pionek oraz... każda kość miała dodatkowe właściwości. Kostka Chromego miała na jednym polu znaczek kieliszka, co Borys wyjaśnił, że jak wypadnie to Chromy polewa wszystkim kolejkę. Przy pierwszym rzucie kostką Chromy wylosował nam kolejkę x]
Gruba miała na kostce bicie nas po tyłkach, przez co ciągle przed nią uciekaliśmy a mniej zręczni dostawali baty. W grze losowaliśmy też dużo różnych wyzwań, odtworzyliśmy przykładowo szarżę Rohhirimów z Władcy Pierścieni. To był kociokwik gdy Borys dosiadający Grubą wbił się we mnie i Grubego. Innym wyzwaniem było wypicie przeze mnie wódki z musztardą i kabanosem. Jak tylko to wyzwanie padło wszyscy momentalnie się ucieszyli, bo lubią mnie wkurwiać a ja od dawna unikam tego szota jak ognia. Gdy przede mną stała już ta mikstura a Gruby skierował na mnie kamerę, aby komisyjnie uwiecznić ten moment, ja użyłem mojej tajnej umiejętności nadanej mi przez Borysa na mojej karcie postaci i odbiłem wyzwanie do Grubej. Wszyscy byli zawiedzeni, Borys też bo zapomniał o tej umiejętności. Mina Grubej śni mi się do dziś, szach mat x]
Dzień trzeci
(Ile tego jeszcze....)
Wstaliśmy i od razu przeszliśmy do poważnych rzeczy. Po kilku planszówkach zaczęły się obrady dotyczące przyszłości Borysady. Po kilku puszkach piwa już wszystko wiedzieliśmy i nie trzeba było dłużej radzić. Pograliśmy sobie w siatkówkę i ogólnie dobrze się bawiliśmy. Prognozy pogody nie były dla nas pomyślne, więc podwójnie cieszyliśmy się, że słońca nam nie brakowało. Ponieważ było bardzo ciepło to postanowiliśmy iść popływać w jeziorze. Gruby bardzo ładnie odegrał scenę zmysłowej kąpieli Konona. Woda była zimna, więc wszyscy staliśmy w wodzie po kolana. Ciągle ktoś pytał czy woda ciepła czy zimna. Dla mnie ciepła! I jak się nagle nie rzucę do wody! Zanurzyłem się pierwszy, hehe. Dostałem też nową ksywę - Pani Jeziora. Nie wiem czemu. Gdy wróciliśmy do domku to jeszcze trochę pograliśmy i popiliśmy aż wreszcie nastał wieczór. O północy wróciliśmy nad jezioro. Wyszliśmy na najdłuższy pomost i w świetle księżyca w pełni zaczęliśmy pisać wiersze. Gdy wszyscy nabrali inspiracji z przyrody i skończyli swoje wypociny to powróciliśmy do domku na oficjalne recytowanie. Wiersze były bardzo głębokie i piękne, niedługo pewnie pojawią się na łamach forum. Potem poszliśmy spać.
Dzień czwarty
W sumie masońska umiejętność zaginania czasu i przestrzeni była na tyle silna, że nie pamiętam tak dokładnie tego dnia. Na pewno piliśmy, na pewno graliśmy w Colt Expressa, Konika Morskiego (gra w tasowanie kart), Gliniarzy, 7 cudów świata i inne. Nie mogło zabraknąć też zimnego piwerka i pysznego jedzonka z kuchni Grubej i Katharsis. Pogoda dopisywała, więc poszliśmy ponownie nad jezioro. Tym razem przygotowaliśmy się na ten rejs. Zaszliśmy do wypożyczalni sprzętu wodnego, ja miałem na głowie czapkę pirata, plastikową strzelbę, piankową szablę i sztandar Borysady. Mark też miał założoną maskę plague doctora.
- ARRRR! Wydajcie nam sprzęt szczury lądowe!
Zawołałem, a w odpowiedzi wyszła nam na spotkanie mała dziewczynka, która była bosmanem tej wypożyczalni. Ta sama co wydawała nam wiosła rok temu! Szybko awansowała. Dostaliśmy wiosła, kapoki, trzy kajaki i rower wodny. Shalvan i ja zajęliśmy rower, bo był duży i wygodny. Na pakę wzięliśmy Grubą, która miała za zadanie trzymać sztandar Borysady. Tym samym utworzyliśmy pierwszy statek flagowy w historii tego forum.
[url]https://drive.google.com/open?id=11h5f906mJngIM2H5-NMDTsOmIXTYxY3N[/url]
Próbowaliśmy ćwiczyć manewry wodne i formacje floty, ale nam nie wychodziło. Z jakiegoś powodu wszystkie kajaki postanowiły atakować nasz rower flagowy i podchodzić do abordażu. Na szczęście Shalvan i ja mieliśmy piankowe szable, więc laliśmy wszystkich psubratów po łapach i nogach. Atak został odparty! Podczas dalszego rejsu nasza szanowana koleżanka Gruba wyciągnęła ze swojej torby zimne piwerka. Zbawicielka! Sączyliśmy sobie i płynęliśmy spokojnie po wodach jeziora. Z telefonu grała nam muzyka z Piratów z Karaibów. Shalvan jak się okazało też ładnie śpiewa, wiec przerzuciliśmy się na jego piosenki. Po kilku piosenkach pieśniarz miał dość, więc wróciliśmy do słuchania Stachurskiego i innych hitów z lat 90.
Pod wieczór dostaliśmy ważny sygnał - Kurowa jest w drodze do Gowidlina! Borys ponownie zebrał orszak powitalny, ponownie chwyciliśmy flagę i ruszyliśmy marszem na przystanek. Gdy ONA wysiadła z autobusu, my już tam byliśmy. Zastaliśmy bardzo sympatyczną Kurową, a ona bardzo abstrakcyjny oddział przebierańców. W ramach ceremonii powitania poszliśmy na zakupy po piwo (znowu). Wieczorem puściliśmy wodze fantazji. Wszyscy byli już w komplecie (poza Bubem :(, Bub, czekamy na ciebie w przyszłym roku). To był największy zlot w historii zlotów, bowiem w naszym Borysadowym domku bawiło się aż 10 osób! Zabawie nie było końca. Śpiewaliśmy, tańczyliśmy, piliśmy. Ten kto był zmęczony ten padał gdzie się dało, reszta balowała dalej. Postawiliśmy na środku salonu kaktus na ziemi (kaktus podpisany Bub, aby nasz szanowny kolega też był z nami symbolicznie) i zaczęliśmy miotać w niego balonami. W rytm piosenki Alphaville - Big in Japan zaczęliśmy drzeć mordy
BUB BUUUB BUB BUB BUUUUUUUUB BUB BUUB BUB BUB BUUUB
Jakim cudem rytuał przywołania Buba się nie udał? Nie wie nikt.
Coraz więcej osób padało jak muchy, coraz mniej alkoholu zostawało w butelkach ale nas ciągle nosiło. Przy zgaszonych światłach, w blasku pojedynczej latarki zaczepionej u sufitu tańczyliśmy dalej do Stachurskiego, Gothic rapów, Jessici, Elizabeth, dark electro i innych hitów. Zabawa skończyła się przed 4 rano, gdy już szarówka się robiła na dworze.
Dzień piąty
(Piszę to wypracowanie już od 2 godzin, ja pierdole...)
Ostatni dzień był chyba najbardziej emocjonujący. Po obfitym śniadanku rozegraliśmy fazę kwalifikacyjną do wielkiego turnieju na miecze. Każdy z każdym rozegrał pojedynek do trzech trafień. Tak jak rok temu, ponownie przed domkiem pozbyliśmy się trawy w sposób naturalny. Zaprawdę zrobiliśmy tam udeptaną ziemię. Na godzinę 15:00 mieliśmy zarezerwowanego paintballa. Po drodze zdaliśmy sobie sprawę, że google nie wie gdzie to jest i prowadzi nas jakimiś dziwnymi ścieżkami. Postanowiliśmy zapytać miejscowej ludności:
- Szukamy jednego miejsca, pomoże nam pani?
- Jasne, mieszkam tu od 30 lat, więc wiem co i jak
- Paintball
- A to jednak nie wiem
Na szczęście pani była bardzo sympatyczna, więc troszkę jeszcze pogadaliśmy i poszliśmy dalej. Kolejna osoba, która nas spotkała pokazała już bardziej konkretny kierunek "TAM". Mówiąc to wskazała na pole. No dobra! Podnieśliśmy łapy do góry poszliśmy przez jakieś pola. Zielsko, trawy i zboża sięgały nam miejscami nawet do pach, ale w końcu przedarliśmy się do jakieś drogi, przy której znaleźliśmy kierunkowskaz "Paintball 200 m ->". Poszliśmy, znaleźliśmy, przeszliśmy szybki instruktarz i pobraliśmy sprzęt. W pełnym wyposażeniu wyglądaliśmy groźnie! Zaczęło się szczelanie. Kulki latały, farba się lała i wszędzie zostawały kule po dziurach. Oczywiście pierwszą kulkę w całej grze musiałem oberwać ja... Zdarza się, wychodzę z bazy jeszcze raz i... drugie trafienie, w czoło. Szybka hełmu na lewym oku zalała mi się farbą, ale to nie powód aby wymiękać. W końcu po zajęciu strategicznych pozycji udało nam się podnieść flagę na środku placu boju i obronić ją przed dzikimi szarżami Grubego. No nie tylko Grubego, ale on najczęściej to robił. Druga runda była już lepsza dla mnie, ponieważ już mniej więcej wyczułem zasady gry i jak celować z markera. Razem z moją wyborową drużyną zajęliśmy miejsca dookoła flagi i czekaliśmy w spokoju, w ukryciu, jak pająki. Nieruchomo. Gdy tylko gdzieś przebiegła osoba w zielonej kamizelce (my byliśmy czerwoni) to od razu w tamtym kierunku leciały przynajmniej cztery nasze kulki. To był totalny pogrom. Mam nadzieję Borys, że będziesz o tym pamiętał gdy w końcu zdecydujesz się na uformowanie oddziału komandosów. Po meczu podziwialiśmy nasze pamiątki wojenne czyli zasobną kolekcję siniaków po trafieniach. Dziwne, że zostały nam takie ślady, bo kulki wcale nie bolały. Może mi się tak tylko wydawało. Gruba i Kurowa miały ładnie poobijane całe nogi, Chromy miał potężnego tribala na plecach a Gruby czerniaka na szczepionce. Gites. Wróciliśmy do naszego domku wieczorem i po kolacji odegraliśmy Arenę Triumfu Żelaznego Ognia. Walki były bardzo zażarte. Shalvan, który pojawił się po raz pierwszy na zlocie, zaskakująco dobrze sobie radził z szabelką i odważnie torował sobie drogę do podium w kolejnych rundach. Gruby ku zaskoczeniu wszystkich wygrał z Chromym. Nasz zeszłoroczny czempion był pewnie specjalnie ostrzeliwany na paintballu, aby go osłabić. W końcu w wielkim finale spotkali się Mark i Shalvan. Słońce już praktycznie zaszło i zrobiło się ciemno. Widzieliśmy tylko szybkie ruchy bladych rąk wojowników oraz deszcze iskier przy zderzeniach piankowych szabli. Ostatecznie pierwsze miejsce wygrał Mark, gratulujemy! W nagrodę wygrał Grubą. Od razu nie omieszkał się tym pochwalić swojej dziewczynie. Pod koniec dnia wzięliśmy się za sprzątanie, aby rano już nie mieć dużo roboty. Ogarnęliśmy domek i pierdolnęliśmy w bongosa (znaczy, poszliśmy spać).
Dzień szósty
(Trzecia godzina pisania...)
GODZINA 6:30 WSTAJEMY HOP HOP HOP HOP HOP. Szybko zjedliśmy śniadanie, posprzątaliśmy po sobie, wynieśliśmy nasze toboły i walizkę (wink wink) przed domek. Wymarsz o godzinie 8:15, autobus o 9. Wyrobimy się. Na przystanku okazało się, że autobus, na który szliśmy nie jeździ w soboty. Najbliższy jest za półtorej godziny, spoko. Poszliśmy do pobliskiego sklepu po jakieś lody, zimną colę. Gruba sączyła sobie monsterka w puszce aż tu nagle podjeżdża policja.
- Dobrze się bawimy?
- Tak panie władzo
- A co tam chowamy?
Gruba pokazuje puszkę
- Monsterka panie władzo
- Aha, to udanej imprezy. Właśnie zaoszczędziliście pięć stówek
- Dziękujemy panie władzo
I pojechał pan policjant, na szczęście nie widział poukrywanych za plecakami otwartych puszek piwka x] x] x] x]
Tak oto dojechaliśmy do Kartuz. Na szczęście obyło się bez nieprzyjemnych przygód. Wszyscy mieli przy sobie wszystkie swoje ruchomości, więc na spokojnie wsiedliśmy do drugiego autobusu i wróciliśmy do Gdańska. Po drodze zostawiliśmy jeszcze gdzieś Grubą, ponieważ długo staliśmy w korkach i stwierdziła, że szybciej dojdzie na piechotę.
[url]https://drive.google.com/open?id=13Y1nFjIBQfceb56SzFToYQSZQL9zDVlD[/url]
Wysiadła i akurat ruszyliśmy. W Gdańsku pożegnałem się z szanowną Lożą, wyściskałem wszystkich i wszedłem do pociągu. Gdy tylko między mną a nimi zamknęły się drzwi to zacząłem tęsknić. Po drodze bawiłem się jeszcze w odźwiernego toaletowego, ponieważ miałem miejsce stojące pod kiblem. Pociąg zapchany ludźmi ile tylko wlezie a te debile nawet drzwi od kibla sobie nie potrafią otworzyć. Widocznie nie każdy zdaje sobie sprawę, że trzeba nacisnąć klamkę dlatego przez całą drogę służyłem jako pomoc podróżna: Tak, otwarte. Proszę nacisnąć klamkę. Łazienka wolna. Łazienka zajęta. Właśnie ktoś wszedł do środka. W końcu dotarłem do domu. Postawiłem bagaż (wink wink) w pokoju i pierdoląłem w bongosa.
Tak się zakończył Wielki Zlot Loży Masońskiej Borysady z mojej perspektywy. Tymczasem Gruba idzie do domu już drugi dzień. Podobno wczesną nocą w niedzielę dotarła wreszcie w swoje strony, ale to tylko legenda.