autor: Borys » 2015-07-29, 21:31
RELACJA ZE ZLOTU
Było super.
Na tym mógłbym skończyć, bo nie jestem dobry w pisaniu takich rzeczy, ale spróbuję rozszerzyć nieco swoją wypowiedź, a reszta będzie mogła coś dodać/zmienić.
Aby dostać się na zlot niektórzy musieli wyjechać później/szybciej. Byłem w szczęśliwym gronie tych pierwszych, niemniej o godzinie 6 rano tuż po świcie musiałem odbyć rozmowę telefoniczną z TSĄ, na temat tego, że Merik siedzi w Gdańsku i się nudzi (czy jakieś takie pierdzielenie). Na szczęście jakiś czas potem dojechał do niego Harel, a i po 8 sam już znalazłem się w Gdańsku, spotykając się z obydwoma panami pod gdańskim Empikiem. Ostatnim punktem było poczekanie na Nevrasta, który grzecznie przywitał się z nami, nawet jeśli z tą fryzurą wyglądał jak bandzior.
Wracając jeszcze do samego poranka, okazało się, że Mark ma zaledwie sześciogodzinne opóźnienie pociągu, a więc będzie niezauważalnie później. Na nasze szczęście na czas był Dlanor (tu zdziwienie wszystkich, że Dlanor jest napakowany a nie gruby), więc po perypetiach z jego odbiorem (miał być McDonald, ale czekaliśmy na niego przy schodach na peron, żeby mu zrobić niespodziankę… tylko, że on nam zrobił czekając już na nas w Macu) udaliśmy się do wspomnianej wielokrotniej w powyższym nawiasie knajpy, aby spożyć jakiś zdrowy i niskokaloryczny posiłek, czyli jakieś muffiny z jajami.
Najedliśmy się, więc w oczekiwaniu na Marka postanowiliśmy zaznać rekreacji i wysiłku umysłowego. Udaliśmy się do jednego z gdańskich escape roomów (droga zajęła nam dłuższy czas), gdzie tuż pod niepozornymi drzwiami okazało się, że cena wyniesie nie 100, lecz 150 złotych, a sama oferta zawierała głównie nabywanie doświadczeń, dotykanie i tym podobne doznania, toteż nie minęło długo, nim zrezygnowaliśmy z zabawy i udaliśmy się na pociąg do Gdyni, gdzie umówiliśmy się z Markiem. Na szczęście tym razem koleje darowały mu kolejnych opóźnień i po zrobieniu zakupów (w praktyce ograniczających się do procentów) mogliśmy udać się na Kaszuby. Najpierw autobusem, potem pociągiem, w którym po raz pierwszy mogliśmy zagrać w List Miłosny. Gra szybko podbiła nasze serca i towarzyszyła nam przez cały zlot.
W międzyczasie kontaktowaliśmy się z Chromym i okazało się, że udało się mu załatwić sprawy w Poznaniu nieco szybciej, więc i szybciej do nas dojedzie.
Po dotarciu do Gołubia udaliśmy się do tamtejszego sklepu, gdzie w końcu kupiliśmy coś do jedzenia (i znowu do picia), a potem dźwigając to wszystko udaliśmy się w siedmiokilometrową podróż (po drodze zwiedzając wczesnośredniowieczne kurhany). Po utracie części siatek dotarliśmy do jeziora i szliśmy wzdłuż niego, aby ostatecznie trafić pod zamkniętą furtkę i zmusić się do dłuższej wspinaczki na jakiś KLIF (było wysoko i stromo toteż definicja pasuje, tak?). Dzięki temu skrótowi dotarliśmy do zupełnie innego ośrodka i gdyby nie uprzejmość właścicieli, którzy nas przepuścili przez swój teren, to kto wie czy zdążylibyśmy odebrać domek przed 18 :D
A tak nam się wszystko ładnie udało, odebraliśmy domek, rozgościliśmy się, zobowiązaliśmy się do przestrzegania zlotowego regulaminu i udaliśmy się na siatkówkę. I tu niestety muszę stwierdzić, że nasza gra wyglądała trochę jak obraz nędzy i rozpaczy, ale głównie pierwszego dnia, bo w następnych wszyscy już jako tako ogarniali. Niemniej przyjemność z gry była silnie odczuwalna.
Co się działo potem? Potem był, jeśli dobrze pamiętam, grill. Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że stół był krzywy i całe piwo na nim stojące wylało mi się na spodenki i koszulę…
Najedliśmy się, napiliśmy i przyszedł czas na planszówki. Jeśli dobrze pamiętam, zaczęliśmy od Siedmiu Cudów Świata i gra ta wielokrotnie była potem ogrywana.
I jakoś tak siedzieliśmy, zaczęliśmy się rozliczać… kiedy to przyszło info, że Chromy i Aga w końcu dotarli. Ogólnie było trochę perypetii z jego dotarciem do nas…
„ – gdzie jesteś?
- nie wiem, ale mam flaszkę”
„- jestem przed ośrodkiem, spotkajmy się pod jakimś drzewem” W LESIE
I w sumie jako tako się rozliczyliśmy (na to oczywiście zeszło najdłużej, bo my same matematyczne asy), nie pamiętam już nawet czy w coś jeszcze graliśmy, bo było dość późno, ale na pewno o 2-3 w nocy ludzie siedzieli i gadali od rzeczy o prawdzie absolutnej i kocie Shroedingera. Standard.
Nie pamiętam już, co było jakiego dnia, więc opisze w skrócie co się tam działo…
SIATKÓWKA towarzyszyła nam przez cały zlot, dzień w dzień cisnęliśmy i chociaż z początku nie szło, to każdego kolejnego dnia było coraz lepiej i zaczynaliśmy przypominać nas samych z młodości, profesjonalnych graczy. Ostatniego dnia mocno cisnął Chromy, który w ogóle jest dobry w sportach, co przeczy mylnej reputacji pijaka jaką sobie zbudował na Borysadzie. Co prawda jako jedyny zasnął przy stole czy chrapał przy ognisku, ale nie pił na umór, tylko ładnie kulturalnie, szło z nim pogadać i w ogóle.
Poza tym graliśmy jeszcze w koszykówkę (chociaż bardziej przypominała rugby), gdzie przy pierwszym podejściu przy wyniku 2:2 zdechlaki się zmęczyły i poszły do domku… ale już następnego dnia była mobilizacja i doszło do wyniku 10:9 dla drużyny Dlanor/Harel/Merik, gdzie po raz kolejny ekipa uznała, że się zmęczyła i poszła. Ogólnie Harel cisnął pod koszem jak sam
Joakim Noah. Musiałem grać na niego na tyle agresywnie, że prawie stracił okulary. Nie żebyśmy grali na faule.
Skoro jesteśmy przy sportach to muszę wspomnieć o tenisie, który z kolei wyglądał jak baseball. Ale tylko na początku, bo potem szło coraz lepiej i pewniej. Ogólnie ubolewam, że tyle kortów jest płatnych, bo zagrałbym jeszcze w najbliższym czasie. Chromy i Aga grali przeciwko sobie (może nam opowiedzą o wynikach rywalizacji?), a my w teamach ja/Harel i Merik/Mark zakończyliśmy rywalizację wynikiem 2:2 i taką samą liczbą piłek za wysokim ogrodzeniem.
Jedną z atrakcji były kajaki, której to przyjemności zasmakowałem pierwszy raz w życiu. Co tu dużo mówić, płynęliśmy (ścigaliśmy się) podziwiając przyrodę i szukając dogodnego miejsca do zdobycia paru wysepek (ale okazały się zamieszkałe i misja spełzła na niczym, wszystko co odkryliśmy to prekolumbijską przystań). A potem jakoś z Harelem się rozdzieliliśmy z resztą ekipy, dopływając aż do Stężycy.
PAINTBALL. Paintball był fajny. Prowadzący rozlosował nam teamy (ja, Harel, Rudo vs Aga, Chromy, Mark, Merik) i ruszyliśmy do boju. Generalnie teren był bardzo fajny, sporo przeszkód i tylko okrzyki prowadzącego „NIE CAMPIMY”. W rywalizacji na flagi wynik brzmiał 1:3 dla drużyny czerwonych. Ale my, niebiescy, odegraliśmy się później w teammatchu. Co prawda w pierwszej kolejności zremisowaliśmy, ale potem wygraliśmy z zerową liczbą w kategorii „śmierci”. TYLKO NAJLEPSI TAK POTRAFIĄ, KIDDOS. Na końcu udało mi się zwyciężyć deathmatcha, a mój ostateczny pojedynek z Markiem mógł być bardziej efektowny i filmowy, gdyby nie to, że padła mu broń.
Potem cali od farby udaliśmy się w podróż powrotną, tym samym transportem co dotarliśmy. A WIĘC TAKĄ FAJNĄ PRZEWIEWNĄ KARETĄ z miłym panem przewodnikiem. Na pewno pojazd był jedną z atrakcji całego tego przedsięwzięcia.
Paintballa trzeba kiedyś powtórzyć. Ale tym razem jak będziemy razem z Rudo to nie będziemy się nawzajem ostrzeliwać.
Poza tym mieliśmy jeziorko, a więc ekipa chodziła popływać (ja biedny pływać nie umiem, to tylko wchodziłem się ochlapać), mieliśmy bilard i piłkarzyki, przy których spędziliśmy wiele miłych chwil. Grilla robiliśmy chyba codziennie (nawet banany się nawinęły, a co), zjedliśmy sałatkę Chromego i Agi z majonezem i makaronem z zupki chińskiej (CO, TAK, BYŁO DOBRE), makaron z sosem, SZYNKĘ BOHUNA CZY JAKOŚ TAK (ja biedny myślałem, że macie tego więcej), jajecznicę (tyle wykwintnych dań) iiiii chyba tyle XD i z baru fast foody, zapiekanki, hamburgery, frytki, ale to tylko raz. I tak zresztą musieliśmy codziennie wydawać w sklepie ponad stówę, w rzeczywistości musieliśmy żreć i pić jak jakieś prosięta XD
Tak, alkohole. Mieliśmy masę różnych piw, były flaszki, gin, miód pitny. Nie nudziliśmy się pod tym względem, ale jak wspominałem – nikt nie pił na umór. Niemniej jedną noc spędziliśmy na rywalizacji na pompki! Dlanor zrobił 40, ale coś tam coś tam było nie tak z jego dupą, że za wysoko czy coś, ale zrobił kilka na jednej ręce, ja zrobiłem 39, Merik chyba 15, a Aga z Chromym nie pamiętam ile zrobili, ale też ładne liczby wykręcali. Tylko Harel i Mark nie brali udziału w tej szlachetnej rywalizacji.
Nie zabrakło też sesji zdjęciowej na temat „Alkohol – co robi z ludźmi” i jeśli uczestnicy nie mają nic przeciwko to możemy pokazać rezultaty.
Mieliśmy też sesję (na forum przez Lię nie ukończyliśmy tego wątku) prowadzoną przez Rudo. Karaluchów nie było, ale były zombie. Nasza drużyna w osobach starego dziada, myśliwego, nadoperatora buzdyganu, półorczycy prostytutki, mistrza od mechanizmów i maga (nie pamiętam Merik co tam dokładnie miałeś XD) pozbyliśmy się dwóch umarlaków (doświadczenie z Zombiesady), a potem rozwiązaliśmy zagadki (niełatwe i chociaż znaliśmy odpowiedzi, to i tak czekaliśmy z pół godziny by je powiedzieć głośno :D) i tym samym uratowaliśmy świat.
Pewnej nocy zginął nam Harel (był na placu zabaw, ale ciii…) i okazało się, że siedzi przy ognisku (co prawda mówił nam o tym, ale…). Przy ognisku też było fajnie, pobredziliśmy, pośpiewaliśmy, Aga przygrywała na ukulele (nie pamiętam w sumie czy na ognisku miała, ale wcześniej na pewno nam grała). Ostatniego dnia też chyba szliśmy na ognisko, ale tam już każdy bredził od rzeczy.
Planszówki/karcianki, w które cisnęliśmy:
- wielokrotnie List Miłosny, kogoś to dziwi?
- wielokrotnie Siedem Cudów Świata, zacna gra
- Samurai Sword, było fajne, ale jako biedny ninja nie miałem się kiedyś ujawnić ;/
- Smallworld – tu wygrały podwójne teamy (tylko nie pamiętam kto było pierwszy) Aga/Chromy i Harel/Mark, akcja gry toczy się nad Jeziorem Czarodziejek i obok Zamku Czarodziejek
- Potwory w Tokio –były super! Zwłaszcza gumowy potwór rujnujący miasto…
- Cytadela – I TEN POBORCA PODATKOWY (który został potem ujebany przez Dauda, zdaje się, że padło wtedy na biednego Rudo), trochę taki rozszerzony List Miłosny jak na moje, mogliśmy w to jeszcze zagrać
- The Resistance – a to w ogóle było super, te sprzeczki, kłótnie, analizy… w moim przypadku zbędne, bo zawsze byłem dobry… z wyjątkami, ale jak już byłem zły to miałem za dużo wypite i udało mi się wygrać tylko jedną partię
- Dobble – o, a to było fajne, myślałem nawet, czy nie kupić sobie też. Fajne na koordynację i nikt się przy tym nie zabił
- Dylematy – oczekiwaliśmy nie wiadomo czego, ale generalnie gra nie wywołała dużych emocji. Była spoko, ale nikt się na nikogo nie rzucił z nożem, aby bronić swojego stanowiska.
Nie zapomnieliśmy o naszych przyjaciołach z Borysady i Glau/Ara/Lia/Agon/Panda/Adas też wzięli udział w zlocie, walając się zazwyczaj po podłodze. Na sam koniec pozabijaliśmy ich z pomocą noża. Chwilę potem posprzątaliśmy domek i zwinęliśmy się. W Gdańsku Mark wywalczył odzyskanie części pieniędzy za bilet, odprowadziliśmy Dlanora, pojechaliśmy na plaże, pograliśmy chwilę w siatę, odprowadziliśmy z Merikiem Agę, Chromego i Marka na pociąg, a godzinę później sam pożegnałem się z Merikiem i tym samym zlot naszej loży dobiegł końca.
Był to bardzo smutny moment, bo było super. Bardzo się cieszę, że mogłem z Wami spędzić ten czas. Jesteście grupą zajebistych, pozytywnych ludzi, przyszłością tego narodu, przestrzegających prawo pisane. Czekam na następny zlot!
A teraz sam kończę bredzić, bo idę spać i w ogóle co się dzieje XD
[b]RELACJA ZE ZLOTU[/b]
Było super.
Na tym mógłbym skończyć, bo nie jestem dobry w pisaniu takich rzeczy, ale spróbuję rozszerzyć nieco swoją wypowiedź, a reszta będzie mogła coś dodać/zmienić.
Aby dostać się na zlot niektórzy musieli wyjechać później/szybciej. Byłem w szczęśliwym gronie tych pierwszych, niemniej o godzinie 6 rano tuż po świcie musiałem odbyć rozmowę telefoniczną z TSĄ, na temat tego, że Merik siedzi w Gdańsku i się nudzi (czy jakieś takie pierdzielenie). Na szczęście jakiś czas potem dojechał do niego Harel, a i po 8 sam już znalazłem się w Gdańsku, spotykając się z obydwoma panami pod gdańskim Empikiem. Ostatnim punktem było poczekanie na Nevrasta, który grzecznie przywitał się z nami, nawet jeśli z tą fryzurą wyglądał jak bandzior.
Wracając jeszcze do samego poranka, okazało się, że Mark ma zaledwie sześciogodzinne opóźnienie pociągu, a więc będzie niezauważalnie później. Na nasze szczęście na czas był Dlanor (tu zdziwienie wszystkich, że Dlanor jest napakowany a nie gruby), więc po perypetiach z jego odbiorem (miał być McDonald, ale czekaliśmy na niego przy schodach na peron, żeby mu zrobić niespodziankę… tylko, że on nam zrobił czekając już na nas w Macu) udaliśmy się do wspomnianej wielokrotniej w powyższym nawiasie knajpy, aby spożyć jakiś zdrowy i niskokaloryczny posiłek, czyli jakieś muffiny z jajami.
Najedliśmy się, więc w oczekiwaniu na Marka postanowiliśmy zaznać rekreacji i wysiłku umysłowego. Udaliśmy się do jednego z gdańskich escape roomów (droga zajęła nam dłuższy czas), gdzie tuż pod niepozornymi drzwiami okazało się, że cena wyniesie nie 100, lecz 150 złotych, a sama oferta zawierała głównie nabywanie doświadczeń, dotykanie i tym podobne doznania, toteż nie minęło długo, nim zrezygnowaliśmy z zabawy i udaliśmy się na pociąg do Gdyni, gdzie umówiliśmy się z Markiem. Na szczęście tym razem koleje darowały mu kolejnych opóźnień i po zrobieniu zakupów (w praktyce ograniczających się do procentów) mogliśmy udać się na Kaszuby. Najpierw autobusem, potem pociągiem, w którym po raz pierwszy mogliśmy zagrać w List Miłosny. Gra szybko podbiła nasze serca i towarzyszyła nam przez cały zlot.
W międzyczasie kontaktowaliśmy się z Chromym i okazało się, że udało się mu załatwić sprawy w Poznaniu nieco szybciej, więc i szybciej do nas dojedzie.
Po dotarciu do Gołubia udaliśmy się do tamtejszego sklepu, gdzie w końcu kupiliśmy coś do jedzenia (i znowu do picia), a potem dźwigając to wszystko udaliśmy się w siedmiokilometrową podróż (po drodze zwiedzając wczesnośredniowieczne kurhany). Po utracie części siatek dotarliśmy do jeziora i szliśmy wzdłuż niego, aby ostatecznie trafić pod zamkniętą furtkę i zmusić się do dłuższej wspinaczki na jakiś KLIF (było wysoko i stromo toteż definicja pasuje, tak?). Dzięki temu skrótowi dotarliśmy do zupełnie innego ośrodka i gdyby nie uprzejmość właścicieli, którzy nas przepuścili przez swój teren, to kto wie czy zdążylibyśmy odebrać domek przed 18 :D
A tak nam się wszystko ładnie udało, odebraliśmy domek, rozgościliśmy się, zobowiązaliśmy się do przestrzegania zlotowego regulaminu i udaliśmy się na siatkówkę. I tu niestety muszę stwierdzić, że nasza gra wyglądała trochę jak obraz nędzy i rozpaczy, ale głównie pierwszego dnia, bo w następnych wszyscy już jako tako ogarniali. Niemniej przyjemność z gry była silnie odczuwalna.
Co się działo potem? Potem był, jeśli dobrze pamiętam, grill. Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że stół był krzywy i całe piwo na nim stojące wylało mi się na spodenki i koszulę…
Najedliśmy się, napiliśmy i przyszedł czas na planszówki. Jeśli dobrze pamiętam, zaczęliśmy od Siedmiu Cudów Świata i gra ta wielokrotnie była potem ogrywana.
I jakoś tak siedzieliśmy, zaczęliśmy się rozliczać… kiedy to przyszło info, że Chromy i Aga w końcu dotarli. Ogólnie było trochę perypetii z jego dotarciem do nas…
„ – gdzie jesteś?
- nie wiem, ale mam flaszkę”
„- jestem przed ośrodkiem, spotkajmy się pod jakimś drzewem” W LESIE
I w sumie jako tako się rozliczyliśmy (na to oczywiście zeszło najdłużej, bo my same matematyczne asy), nie pamiętam już nawet czy w coś jeszcze graliśmy, bo było dość późno, ale na pewno o 2-3 w nocy ludzie siedzieli i gadali od rzeczy o prawdzie absolutnej i kocie Shroedingera. Standard.
Nie pamiętam już, co było jakiego dnia, więc opisze w skrócie co się tam działo…
SIATKÓWKA towarzyszyła nam przez cały zlot, dzień w dzień cisnęliśmy i chociaż z początku nie szło, to każdego kolejnego dnia było coraz lepiej i zaczynaliśmy przypominać nas samych z młodości, profesjonalnych graczy. Ostatniego dnia mocno cisnął Chromy, który w ogóle jest dobry w sportach, co przeczy mylnej reputacji pijaka jaką sobie zbudował na Borysadzie. Co prawda jako jedyny zasnął przy stole czy chrapał przy ognisku, ale nie pił na umór, tylko ładnie kulturalnie, szło z nim pogadać i w ogóle.
Poza tym graliśmy jeszcze w koszykówkę (chociaż bardziej przypominała rugby), gdzie przy pierwszym podejściu przy wyniku 2:2 zdechlaki się zmęczyły i poszły do domku… ale już następnego dnia była mobilizacja i doszło do wyniku 10:9 dla drużyny Dlanor/Harel/Merik, gdzie po raz kolejny ekipa uznała, że się zmęczyła i poszła. Ogólnie Harel cisnął pod koszem jak sam [url=https://www.youtube.com/watch?v=lMrdeVLHayw&feature=player_embedded]Joakim Noah[/url]. Musiałem grać na niego na tyle agresywnie, że prawie stracił okulary. Nie żebyśmy grali na faule.
Skoro jesteśmy przy sportach to muszę wspomnieć o tenisie, który z kolei wyglądał jak baseball. Ale tylko na początku, bo potem szło coraz lepiej i pewniej. Ogólnie ubolewam, że tyle kortów jest płatnych, bo zagrałbym jeszcze w najbliższym czasie. Chromy i Aga grali przeciwko sobie (może nam opowiedzą o wynikach rywalizacji?), a my w teamach ja/Harel i Merik/Mark zakończyliśmy rywalizację wynikiem 2:2 i taką samą liczbą piłek za wysokim ogrodzeniem.
Jedną z atrakcji były kajaki, której to przyjemności zasmakowałem pierwszy raz w życiu. Co tu dużo mówić, płynęliśmy (ścigaliśmy się) podziwiając przyrodę i szukając dogodnego miejsca do zdobycia paru wysepek (ale okazały się zamieszkałe i misja spełzła na niczym, wszystko co odkryliśmy to prekolumbijską przystań). A potem jakoś z Harelem się rozdzieliliśmy z resztą ekipy, dopływając aż do Stężycy.
PAINTBALL. Paintball był fajny. Prowadzący rozlosował nam teamy (ja, Harel, Rudo vs Aga, Chromy, Mark, Merik) i ruszyliśmy do boju. Generalnie teren był bardzo fajny, sporo przeszkód i tylko okrzyki prowadzącego „NIE CAMPIMY”. W rywalizacji na flagi wynik brzmiał 1:3 dla drużyny czerwonych. Ale my, niebiescy, odegraliśmy się później w teammatchu. Co prawda w pierwszej kolejności zremisowaliśmy, ale potem wygraliśmy z zerową liczbą w kategorii „śmierci”. TYLKO NAJLEPSI TAK POTRAFIĄ, KIDDOS. Na końcu udało mi się zwyciężyć deathmatcha, a mój ostateczny pojedynek z Markiem mógł być bardziej efektowny i filmowy, gdyby nie to, że padła mu broń.
Potem cali od farby udaliśmy się w podróż powrotną, tym samym transportem co dotarliśmy. A WIĘC TAKĄ FAJNĄ PRZEWIEWNĄ KARETĄ z miłym panem przewodnikiem. Na pewno pojazd był jedną z atrakcji całego tego przedsięwzięcia.
Paintballa trzeba kiedyś powtórzyć. Ale tym razem jak będziemy razem z Rudo to nie będziemy się nawzajem ostrzeliwać.
Poza tym mieliśmy jeziorko, a więc ekipa chodziła popływać (ja biedny pływać nie umiem, to tylko wchodziłem się ochlapać), mieliśmy bilard i piłkarzyki, przy których spędziliśmy wiele miłych chwil. Grilla robiliśmy chyba codziennie (nawet banany się nawinęły, a co), zjedliśmy sałatkę Chromego i Agi z majonezem i makaronem z zupki chińskiej (CO, TAK, BYŁO DOBRE), makaron z sosem, SZYNKĘ BOHUNA CZY JAKOŚ TAK (ja biedny myślałem, że macie tego więcej), jajecznicę (tyle wykwintnych dań) iiiii chyba tyle XD i z baru fast foody, zapiekanki, hamburgery, frytki, ale to tylko raz. I tak zresztą musieliśmy codziennie wydawać w sklepie ponad stówę, w rzeczywistości musieliśmy żreć i pić jak jakieś prosięta XD
Tak, alkohole. Mieliśmy masę różnych piw, były flaszki, gin, miód pitny. Nie nudziliśmy się pod tym względem, ale jak wspominałem – nikt nie pił na umór. Niemniej jedną noc spędziliśmy na rywalizacji na pompki! Dlanor zrobił 40, ale coś tam coś tam było nie tak z jego dupą, że za wysoko czy coś, ale zrobił kilka na jednej ręce, ja zrobiłem 39, Merik chyba 15, a Aga z Chromym nie pamiętam ile zrobili, ale też ładne liczby wykręcali. Tylko Harel i Mark nie brali udziału w tej szlachetnej rywalizacji.
Nie zabrakło też sesji zdjęciowej na temat „Alkohol – co robi z ludźmi” i jeśli uczestnicy nie mają nic przeciwko to możemy pokazać rezultaty.
Mieliśmy też sesję (na forum przez Lię nie ukończyliśmy tego wątku) prowadzoną przez Rudo. Karaluchów nie było, ale były zombie. Nasza drużyna w osobach starego dziada, myśliwego, nadoperatora buzdyganu, półorczycy prostytutki, mistrza od mechanizmów i maga (nie pamiętam Merik co tam dokładnie miałeś XD) pozbyliśmy się dwóch umarlaków (doświadczenie z Zombiesady), a potem rozwiązaliśmy zagadki (niełatwe i chociaż znaliśmy odpowiedzi, to i tak czekaliśmy z pół godziny by je powiedzieć głośno :D) i tym samym uratowaliśmy świat.
Pewnej nocy zginął nam Harel (był na placu zabaw, ale ciii…) i okazało się, że siedzi przy ognisku (co prawda mówił nam o tym, ale…). Przy ognisku też było fajnie, pobredziliśmy, pośpiewaliśmy, Aga przygrywała na ukulele (nie pamiętam w sumie czy na ognisku miała, ale wcześniej na pewno nam grała). Ostatniego dnia też chyba szliśmy na ognisko, ale tam już każdy bredził od rzeczy.
Planszówki/karcianki, w które cisnęliśmy:
- wielokrotnie List Miłosny, kogoś to dziwi?
- wielokrotnie Siedem Cudów Świata, zacna gra
- Samurai Sword, było fajne, ale jako biedny ninja nie miałem się kiedyś ujawnić ;/
- Smallworld – tu wygrały podwójne teamy (tylko nie pamiętam kto było pierwszy) Aga/Chromy i Harel/Mark, akcja gry toczy się nad Jeziorem Czarodziejek i obok Zamku Czarodziejek
- Potwory w Tokio –były super! Zwłaszcza gumowy potwór rujnujący miasto…
- Cytadela – I TEN POBORCA PODATKOWY (który został potem ujebany przez Dauda, zdaje się, że padło wtedy na biednego Rudo), trochę taki rozszerzony List Miłosny jak na moje, mogliśmy w to jeszcze zagrać
- The Resistance – a to w ogóle było super, te sprzeczki, kłótnie, analizy… w moim przypadku zbędne, bo zawsze byłem dobry… z wyjątkami, ale jak już byłem zły to miałem za dużo wypite i udało mi się wygrać tylko jedną partię
- Dobble – o, a to było fajne, myślałem nawet, czy nie kupić sobie też. Fajne na koordynację i nikt się przy tym nie zabił
- Dylematy – oczekiwaliśmy nie wiadomo czego, ale generalnie gra nie wywołała dużych emocji. Była spoko, ale nikt się na nikogo nie rzucił z nożem, aby bronić swojego stanowiska.
Nie zapomnieliśmy o naszych przyjaciołach z Borysady i Glau/Ara/Lia/Agon/Panda/Adas też wzięli udział w zlocie, walając się zazwyczaj po podłodze. Na sam koniec pozabijaliśmy ich z pomocą noża. Chwilę potem posprzątaliśmy domek i zwinęliśmy się. W Gdańsku Mark wywalczył odzyskanie części pieniędzy za bilet, odprowadziliśmy Dlanora, pojechaliśmy na plaże, pograliśmy chwilę w siatę, odprowadziliśmy z Merikiem Agę, Chromego i Marka na pociąg, a godzinę później sam pożegnałem się z Merikiem i tym samym zlot naszej loży dobiegł końca.
Był to bardzo smutny moment, bo było super. Bardzo się cieszę, że mogłem z Wami spędzić ten czas. Jesteście grupą zajebistych, pozytywnych ludzi, przyszłością tego narodu, przestrzegających prawo pisane. Czekam na następny zlot!
A teraz sam kończę bredzić, bo idę spać i w ogóle co się dzieje XD